rozdział 7

180 35 9
                                    


Roderick

Życie z Joelem pod jednym dachem było przedziwnym doświadczeniem z wielu powodów, ale raczej w pozytywnym sensie. Zawsze byłem duchem towarzystwa, a praca w FBI niestety wniosła do mojego życia samotność, z którą nie zawsze dobrze sobie radziłem. Nagle zyskałem towarzysza, który chociaż nie mówił ani słowa, bez przerwy był gdzieś obok.

Cóż, on i ten zakichany kot.

Wziął go z ulicy tak ochoczo, że nie miałem serca się przeciwstawiać. Przynajmniej dotrzymał słowa i każdego dnia faktycznie czyścił kuwetę, czesał to wyliniałe zwierzę i drapał go po skołtunionym grzbiecie. Wydałem fortunę na wszystkie rzeczy, a były tego dziesiątki. Kuweta, żwirek, karma, miski, szczepienie, odrobaczanie. Lista ciągnęła się bez końca.

Opłaciłem też z góry lekcje czytania, pisania oraz języka migowego. Nawet nie robiłem sobie złudzeń co do sytuacji tego młodego mężczyzny. Pierwotnie miałem szczerą nadzieję, że w zamian za zeznania załatwię mu status świadka koronnego, ale ten plan spłonął razem z hangarem. Cóż, raczej ciężko byłoby wprowadzić go w życie, skoro Joel mógł co najwyżej kiwać głową, lecz wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Nadal jednak istniały opcje.

Mniej legalne i wątpliwe moralnie, ale tak to już było, że po paru latach wśród przestępców człowiek zyskiwał kontakty, o jakich normalnie nawet by nie śnił. Wieczorami długo leżałem i wgapiałem się w sufit, boleśnie skupiony na wymyśleniu sensownego planu. Potrzebował dokumentów, ubezpieczenia, jakichś podstaw do tego, by przeżyć. Musiałem dać mu jakąś podstawę, zanim poszedłby w świat, dlatego uparłem się jak osioł na te lekcje.

Nie był zadowolony.

Zaprezentował mi swój środkowy palec ze wszystkich stron, gdy usłyszał o ustalonym terminie z panią Prachett, ale w końcu się poddał i usłużnie tam poszedł. Jak inaczej miałby funkcjonować sam w tym podłym świecie? Nigdy nie znalazłby pracy tylko kiwając głową, a skoro ja go uratowałem, stałem się za niego odpowiedzialny, nawet jeśli sam tego nie rozumiał. Czasem łapał mnie na czujnym spojrzeniu, gdy przyglądałem mu się ze swojego ulubionego krzesła w kuchni. Zazwyczaj czytałem wtedy rubrykę sportową, a potem rozpraszałem się i skupiałem na nim całą uwagę. Niezmiennie oszałamiało mnie to, jak skrajnie prezentował się w stosunku do tego, co pamiętałem z hangaru.

Widziałem, jak dusił zbirów ostrą metalową linką. Nie było w tym nic pięknego, chociaż wyglądał przy tym jak anioł śmierci.

Potem widziałem go siedzącego na podłodze z kocurem, którego wziął sobie z ulicy. Biła z niego jakaś dziwna niewinność, jakby wcale nie miał dwudziestu sześciu lat, tylko o wiele mniej. Może pod pewnymi względami tak było, skoro nikt nie troszczył się o niego przez grubo ponad dekadę. Chwilami czułem bezdenne przerażenie.

A co, jeśli on nigdy nie będzie w stanie funkcjonować samodzielnie w społeczeństwie?

Co, jeśli wyrządzona mu krzywda jest zbyt duża?

Mimo szczerych chęci zawsze istniała szansa, że Joel nigdy nie będzie w stanie zdrowo funkcjonować w normalnym życiu i musiałem się z tym liczyć. Nie miałem zamiaru mu oczywiście tego mówić, raczej godziłem się z faktem, jak trwale mogliśmy zostać związani. Inni nie byliby w stanie zrozumieć, ale ja wręcz przeciwnie.

Rozumiałem go.

Rozumiałem, gdzie musiał dorastać.

Rozumiałem, co musiał robić, by przeżyć.

Moje myśli przerwał cichy dźwięk stukania. To właśnie on próbował przyciągnąć moją uwagę, a gdy w końcu mu się udało, machnął ręką. Moja szara koszulka z długimi rękawami zostawiała sporo miejsca na jego muskularnych, lecz szczupłych kończynach. W szarobłękitnych oczach czaiły się pytania, których wciąż nie mógł zadać.

Polowanie we mgle (De Luca #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz