rozdział 4

201 41 11
                                    

Czekaliście na perspektywę Joela? Koniecznie dajcie znać!

Joel

Odzyskiwanie świadomości było powolnym procesem, a na dodatek łączyło się z okropnym bólem. Kawałek po kawałku odzyskiwałem czucie we wszystkich kończynach i prawie każda z nich dostarczała mi nowej dawki agonii, która sprawiała, że wiłem się w konwulsjach. Było jednak lepiej, niż bezpośrednio w hangarze, jakby to cierpienie powoli się wygłuszało, zastąpione dziwacznym błogostanem. Wyczułem bandaż na swoim brzuchu, a gdy spróbowałem przewrócić się na bok, coś zaczęło mnie przeraźliwie ciągnąć.

Wydałem z siebie niezbyt intencjonalny dźwięk, który dobitnie przypomniał mi, że byłem kaleką. Nienawidziłem tego, tak samo jak ubawu, który zawsze budziłem tym wśród mafijnych skurwieli. Moje częściowo sparaliżowane struny głosowe nie nadawały się do mówienia, ale podobno mogłem wyćwiczyć się tak, że mógłbym szeptać. Oczywiście niezbyt długo na raz, ale jednak. Pewnie bym to zrobił, gdyby nie lali mnie kaburą w głowę za każdym razem, kiedy próbowałem, bo tak im było na rękę.

Woleli mnie milczącego.

— Nie ruszaj się — usłyszałem nad sobą znajomy głos.

Otworzyłem oczy i stanąłem oko w oko z tym samym facetem, który dostarczał im informacje od kilkunastu miesięcy, jeśli nie lat. Było w nim coś, co sprawiało, że ciało zaczynało mrowić mnie od środka. Nie wysyłał mi żadnych sygnałów, po prostu bywał. Przychodził, odchodził, za każdym razem siłował się ze mną tak, jakby od tego zależało jego życie.

Wciąż było mi wstyd za to, jak łatwo mnie podszedł poprzednim razem. Już wiedział, że mi się podobał. A ja? Nie miałem pojęcia, kim naprawdę był, ale skoro pracował z Bianco, musiał być potworem.

— Hej, spokojnie — mówił dalej, po czym poszedł trochę bliżej. — Pozrywasz sobie szwy.

Uniosłem brwi ze zdziwieniem.

Szwy? Jakie, kurwa, szwy?

— Miałeś w brzuchu dwie kule — kontynuował, jakby co najmniej czytał mi w myślach. — Trzeba było je wyjąć, wyczyścić rany, a później zaszyć. Prawdopodobnie masz pęknięte żebro i jesteś dość mocno poobijany, ale obyło się bez złamań. Nos też jest cały. Opuchlizna pewnie trochę się utrzyma, aczkolwiek będziesz żył.

Ten fakt nie ucieszył mnie tak bardzo, jak powinien.

Co niby miałem ze sobą zrobić? Gdzie wrócić, skoro mój dom nie istniał? Nie byłem idiotą. Wiedziałem, że nie należałem do Bianco i byłem po prostu symbolicznym dowodem, by nie zadzierać z mafią, bo zabiorą ci dziecko. Strzelili mi w gardło, wyszkolili w mordowaniu i uwięzili mnie we własnej głowie.

Nie miałem, gdzie pójść.

W tamtej chwili naprawdę pożałowałem, że po prostu nie pozwolił mi umrzeć.

— Jesteś wolny. — Przysiadł na łóżku, nie spuszczając ze mnie swojego czujnego wzroku. — Nie byłeś jednym z nich, a teraz w końcu możesz odejść. Żyć swoim życiem, które ci odebrano, rozumiesz to?

Nienawidziłem, gdy ludzie mówili do mnie, jakbym był idiotą. Kim on właściwie był, żeby patronizować mi w ten sposób, do cholery?! Crossfire, tak go nazywano, bo obchodził się z nożem i bronią jak pieprzony zawodowiec. Ciemnowłosy i brązowooki wyglądał trochę jak anioł śmierci, szczególnie z tymi tatuażami, które zdobiły jego ręce i znikały gdzieś pod materiałem ciemnej koszulki. To ta twarz nie pasowała mi do typowego gangstera z ulicy. Była zbyt przystojna, zbyt majestatyczna, żeby naprawdę budzić grozę.

Polowanie we mgle (De Luca #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz