Rozdział 1.

403 39 1
                                    

Bellefont, Luizjana, 2014 rok

Z przyklejoną do twarzy szybą starałam się wyjrzeć za róg budynku. Żadne z okien na korytarzu nie wychodziło na boisko, ale ja i tak usilnie starałam się, dojrzeć choć kilka centymetrów murawy, a konkretnie trenującą na niej drużynę. Uderzyłam czołem o szybę, bo moja ręka ześlizgnęła się z wąskiego parapetu. Aż zobaczyłam gwiazdki. Jęknęłam pod nosem, mając nadzieję, że za kilka minut nie pojawi się siniak – nie może, nie dziś.

- Skończyli!

Od okna odciągnął mnie krzyk przyjaciółki, która zapomniała o dyskrecji. Szkoła była już niemal pusta, więc ci, co w niej zostali, słyszeli wszystko.

- Ciszej. – Przyłożyłam palec do ust, sugerując, aby obniżyła swój ton.

Madison kiwnęła głową, dając do zrozumienia, że przyjęła do wiadomości.

- Poszli do szatni. – Dyszała.

- Ktoś cię widział?

- Nie.

Rozejrzałam się wokół, upewniając się, że nie miałyśmy świadków.

Czułam narastającą ekscytację, ale też odrobinę strachu. Nie chciałam się zbłaźnić, bo nie było to takie trudne.

- Zazdroszczę ci. – Dziewczyna oparła się plecami o ścianę. – Największy przystojniak w szkole. Gdybyś nie zabrała się za niego, sama bym to zrobiła. – Rozmarzyła się. – Ale pasujecie do siebie.

- To on pierwszy do mnie zagadał. – Musiałam sprostować, bo nie byłam typem dziewczyny, która biega za chłopakami.

- A co to za różnica? – Machnęła ręką. – Ważne, że Ars Harding ślini się na twój widok jak szczeniak na kość.

Wybuchłyśmy śmiechem. Jednak szybko zasłoniłam usta dłonią, orientując się, że odgłosy niosły się echem nawet na przeciwny kraniec szkoły.

- Zaczynają wychodzić. – Madison wskazała na okno z widokiem na parking. – Na razie nie widzę Hardinga.

Celowo odsunęłam się w tył, aby przypadkiem nikt nie dostrzegł mojej twarzy.

Powtarzałam w głowie scenariusz, który przygotowałam. Nie chciałam wyjść na nachalną, a co gorsza głupią. Nie raz widziałam, jak namolne dziewczyny kręciły się wokół Arsène'a, nie siląc się na dyskrecję. Ja taka nie byłam. Nie nosiłam wydekoltowanych bluzek czy krótkich spódniczek. Nie uśmiechałam się uwodzicielsko, a przede wszystkim nie pachniałam desperacją. Może musiałam się trochę bardziej nagimnastykować, ale przynajmniej nikt nie mógł mnie nazwać „tą, która łaziła za Hardingiem"

- Jest. – Tym razem udało się Madison szepnąć. – Stoi przy motorach.

- Idę. – Wyprostowałam plecy i ruszyłam w kierunku schodów na dół.

Gdy wyszłam z budynku, moje serce zaczęło przyśpieszać. Celowo wyjęłam z torebki telefon, udając, że coś na nim przeglądam. Czułam na sobie kilka par oczu, ale nie wiedziałam, czy akurat te, na których mi zależało. Ktoś gwizdnął. Padło kilka słów sprowadzających kobietę do roli przedmiotu. Ktoś inny krzyknął moje imię, ale to nie był on.

Zatrzymałam się gwałtownie, gdy niczym z podziemia wyrosła przede mną sylwetka ubrana w czerń. Zadarłam głowę, napotykając znajomą twarz. Z trudem powstrzymałam triumfalny uśmiech.

Arsène Harding.

Jasnoszare tęczówki.

Czarne włosy, w których chciało się zanurzyć palce.

Niedomknięte rozdziałyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz