Rozdział 11 "Kalafior"

679 56 12
                                    

Piper

Prawie bezproblemowo dotarliśmy do stacji kolejowej. Po drodze tylko raz pytaliśmy się przechodnia o trasę. Wtedy też odkryłam, że Lunita, tak jak ja, potrafi mówić po francusku. 

— Jeszcze jakieś języki trzymasz w zanadrzu? — zapytałam jej.

Przytaknęła. 

— Hiszpański. Potrafię też trochę mówić po polsku, ale z pisaniem jest o wiele gorzej. 

— Po co uczysz się tyle języków? 

— Abym potrafiła się porozumieć, gdziekolwiek na świecie wyląduję. 

Dalej nie ciągnęłam rozmowy, uznając dziewczynę za całkiem inteligentne stworzenie. 

Stacja wyglądała marnie. Jeden domek, a po jego drugiej stronie betonowa platforma, z której wsiadała się do pociągów. W budynku, przy jedynej kasie, siedziała starsza kobieta, rozwiązując krzyżówkę. Podeszłyśmy do niej, pytając się o najbliższy pociąg do Paryża. 

— Odchodzi za dwie i pół godziny — odpowiedziała po francusku, nie odrywając wzroku od łamigłówki. 

Odeszłyśmy od okienka, siadając na jedynej ławce w pomieszczeniu. Dwie godziny to trochę długo. Zanim dotrzemy do Paryża, będzie koło osiemnastej. Co możemy teraz zrobić? Siedzieć tutaj, a może pokręcić się po mieście? Ale czy to dobry pomysł? Mieszkańców na pewno zdziwi widok siedmiorga amerykańskich nastolatków, nie mówiąc już o naszym nietypowym wyglądzie. 

Lunita wyszła na peron, a ja z ciekawości podążyłam za nią. Nie było słychać żadnego pociągu. Zapewne ten, którym my pojedziemy, jako jedyny przejeżdża przez tę wioskę. Pod ścianą wyblakłego "dworca", zobaczyłam młodą kobietę skuloną pod kocem w czerwoną kratę. Nie widziałam jej twarzy, ale zauważyłam, że cała się trzęsie. Na dworze było ciepło, wręcz gorąco, więc kompletnie tego nie rozumiałam. Chciałam podejść do kobiety, ale Lunita mnie zatrzymała. 

— Co ty robisz? 

— Może potrzebna jest jej pomoc. Nie masz serca? 

— Za długo mieszkam w Nowym Jorku, żeby nie wiedzieć, że za tym coś się kryje. 

— Na przykład? 

— Kiedy tylko się zbliżysz, okradnie cię. 

— Bzdury opowiadasz. 

Podeszłam do kobiety, przyklękając przy niej. Potrząsnęłam nią lekko, ale usłyszałam jak powtarza:

— Dzieci... Moje dzieci... Zemszczę się na tobie... Odbiorę twoje dziecko... Zostanie zdeptana przez kopyta... 

Zastanawiałam się, czy te słowa skierowała do mnie. Jednak miała tak nieobecny wyraz twarzy, że uznałam, że bredzi. Jednak mimo wszystko wydawało się to niepokojące. 


Po kolejnych minutach na stacji pojawili się kolejno Annabeth, Leo i Nico, a na końcu Percy i Jason. Wzbudziliśmy zainteresowanie staruszki przy kasie, co nie wróżyło nic dobrego. 

— Dwie godziny? Nie możemy tyle tu sterczeć — zadecydowała Annabeth. 

— Znowu mamy się rozdzielać? — ciężko westchnęłam. 

— Tak będziemy się najmniej rzucać w oczy. — Jason spojrzał na mnie wręcz przepraszająco, jakby to wszystko było jego winą. Z każdą chwilą moja wściekłość malała. 

Spotkajmy się tu pół godziny przed odjazdem pociągu — postanowił Percy. — A na razie się tu pokręćmy. Ale starajmy się za bardzo nic nie rozwalać. 

Herosi: dar czy klątwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz