Luna
Trzęsłam się z zima, gdy szliśmy do jachtu cioci Gosi. Dawno jej nie widziałam, ale tylko ona miała klucz do statku. Byłam wściekła na samą siebie, że nie dorobiłam sobie zapasowego. Nie zamierzałam korzystać z jachtu, więc sądziłam, że nie zrobi mi to wielkiej różnicy, czy klucz będzie u niej, czy u mnie.
Ale wszystko się pozmieniało. Okazało się, że muszę płynąć z powrotem do Ameryki, do Obozu Herosów. Zawsze chciałam go odwiedzić, jednak matka mi zabraniała, mówiąc "Moja stopa nie przekroczy już framugi tego miejsca". Zapewne miała na myśli "próg", ale z nią nic nigdy nie wiadomo.
Doszliśmy do żaglówki. Ciocia przepadała za delikatnym kołysaniem, dlatego całe, letnie dni spędzała na jachcie. Zwykle siedziała w środku, czytając książkę, a jako znak, że jest pod pokładem, do żagla przyczepiała swoją jedwabną chustkę. Całe szczęście, ciocia akurat była na statku.
– Poczekajcie tutaj, chłopcy. Załatwię to sama. – Nie chciałam ich ciągnąć ze sobą, bo kobieta nabrałaby jeszcze większych podejrzeń albo, brońcie bogowie, zawiadomiłaby o tym mamę.
– Coś mi tutaj nie pasuje. – stwierdził Grover.
– Ja też na początku nie mogłam przyzwyczaić się do Polski. – odpowiedziałam, wchodząc na żaglówkę.
Grover i Percy usiedli na pomoście, a satyr wyjął z plecaka metalową puszkę. No super, zwrócą na siebie jeszcze większą uwagę.
– Cześć, ciociu! – powiedziałam, wchodząc pod pokład.
– Lunita! – odpowiedziała po angielsku, ale z tym okropny, polskim akcentem.
Było to ciasne pomieszczenie, którego ściany zostały pokryte boazerią. Zrobiło mi się duszno i jak najszybciej chciałam stąd wyjść. Kobieta siedziała na czymś w rodzaju kanapy, czytając książkę, ubrana dokładnie tak samo jak zwykle, nieważne w jakiej porze roku: wełnianą spódnicę za kolana, okropny, zielony golf oraz grube, kraciaste rajtuzy. Ciotka była wyjątkowo nieobeznana z modą, skoro ja nawet tak sądziłam.
Oprócz kanapy, pod pokładem znajdował się mały rząd szafek, malutki kawałek blatu i przenośna lodówka, z której wystawały szyjki butelek z wodą gazowaną, za którą ciocia najchętniej wyszłaby za mąż.
– Co tam, Lunita? – zapytała nie odrywając wzroku od książki. – Przyjechałaś wreszcie pozwiedzać nasz cudowny Gdańsk? Jeśli chcesz, mogę cię oprowadzić. – zaproponowała, uśmiechając się. – Później pójdziemy na herbatkę do mnie, do mieszkania.
– Chciałam tylko wziąć klucze od mojego jachtu. – szybko ostudziłam jej zapał. Dzisiaj wydawała się wyjątkowo nachalna.
– Gdzieś się wybierasz? – zaczęła świdrować mnie brązowymi oczami.
– Nie. – skłamałam, zaciskając nerwowo usta. – Chciałam tylko tam zajrzeć.
Zmrużyła oczy, jakby dobrze wiedziała, że kłamię.
– Rozumiem. – niemal wysyczała, jakby w ogóle mi nie uwierzyła. – Kluczyki są w szafce, na górnej półce, koło apteczki, w której jest kawa. – rzekła.
Odwróciłam się do szafki. Otworzyłam drzwiczki i ujrzałam kluczyki, które znajdowały się na najwyższej półce. Stanęłam na palcach, strącając przypadkowo czerwone opakowanie, z którego wyleciał brązowy proszek.
Kto trzyma kawę w apteczce?
Nagle usłyszałam, jak coś spada na podłogę, a włoski na karku mi się zjeżyły. Odwróciłam się szybko i zobaczyłam coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Stała przede mną starucha z skrzydłami, wężami zamiast włosów i przekrwionymi oczami.
CZYTASZ
Herosi: dar czy klątwa
FanficŻycie herosa naprawdę nie jest łatwe. I nie mówię tylko o szkole (To nie ja panią wybuchnęłam, panno White), życiu towarzyskim (Mieliśmy tylko robić projekt, a nie go wybuchać!) czy obozie (To ta co wybuchnęła strzelnicę!). Często w grę wchodzi rów...