Rozdział 9 "Przerażająca rozmowa o przerażającej hipotezie z przerażającym Nico"

810 58 25
                                    

Luna

Podróż z centrum Wiednia na lotnisko bardzo utrudniała wszechobecna policja. Ewakuowali najbliższy obszar Opery, podejrzewając zamach terrorystyczny. Na szczęście Annabeth, z czapką niewidką na głowie, odwróciła ich uwagę, dzięki czemu udało nam się wymknąć z zamkniętego obszaru. 

Podróż kolejką trwała pół godziny, a lot do Luksemburga półtorej. Koło piętnastej znajdowaliśmy się już na luksemburskiej ziemi. Z krótkimi przerwami, po paru godzinach dotarliśmy prawie do granicy z Francją. Postanowiliśmy jednak odpocząć, rozbijając obozowisko. 

Na domiar złego, podczas naszej wędrówki, zaatakował nas dziwny potwór, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Nazywał się amfisbaena i wyglądał jak jaszczurka z dwoma głowami - jedną wyrastającą z szyi, a drugą z ogona. Kiedy próbowaliśmy ją przeciąć na pół, ta magicznie się łączyła, przez co była nieśmiertelna. Ostateczny cios zadał jej Leo, paląc, aż zamieniła się w czarny pył. 

Mimo że używam formy "my", ja tak naprawdę nie miałam w niczym głosu. Traktowano mnie jak powietrze, oczywiście do ataku amfi-coś-tam, bo od wtedy Annabeth wytykała mi lenistwo i niezdarność. Przyznaję, stwór prawie ich zabił przeze mnie. Ale oni mają o wiele więcej doświadczenia niż ja, więc mogę jeszcze popełniać błędy. 

Jednak najbardziej martwiła mnie Miętuska. Albo raczej jej brak. Nie zjawiła się, nie dała żadnego znaku. Spowalniałam nasz marsz, wymigując się astmą, ale ona nas nie doganiała. Mimo że Nico stwierdził, że nikt nie umarł, może się pomylił albo nie wyczuwa śmierci zwierząt? Swoją drogą, to przerażające. 

Najgłupsze co mogłam tego dnia uczynić, to zgłosić się na pierwszą wachtę w nocy. Więc oczywiście to zrobiłam. Byłam skonana, najchętniej położyłabym się na środku drogi i zasnęła, ale bałam się kolejnego koszmaru. W dodatku tliła się we mnie nadzieja, że Miętuska jeszcze wróci. 

Obserwowałam trzy namioty, siedząc oparta o drzewo. Z przygaśniętego ogniska unosiła się strużka dymu i czuć było aromat palonego drewna. Objęłam się rękoma, bo przechodziły mnie dreszcze. Oczy mi się zamykały i ciągle ziewałam. 

Nie zaśnij – powtarzałam sobie, chociaż szło mi coraz gorzej. 

Wokół panowała kompletna cisza, przerywana jedynie pojedynczymi pohukiwaniami sowy. Obóz znajdował się w pewnej odległości od szosy czy jakiegokolwiek szlaku. Ja, przyzwyczajona do mieszkania w Nowym Jorku, gdzie cisza jest rzeczą surrealistyczną, czułam się dziwnie. W każdym razie to nie ułatwiało mi opieraniu się senności. 

W końcu, nawet nie potrafiłam stwierdzić kiedy, odleciałam do krainy Morfeusza. Oczywiście postanowił towarzyszyć mi Fobetor, zamieniając jeden ze zwykłych snów na wspomnienie, od którego wzięła się jedna z moich fobii. 

Zobaczyłam tłoczny jak zwykle Nowy Jork, ale na pierwszy plan wybił się czarny suv, parkujący przy Ulicy Zachodniej. Pośpiesznie wysiadł z niego Mike, trochę młodszy niż teraz. Pomógł małej czterolatce wydostać się auta. Wziął ją na ręce i pobiegł w stronę wieżowca. 

Małą dziewczynką byłam ja. Miałam na sobie tiulową sukieneczkę, od których aż roiło mi się w szafie, a moje brązowe włosy zostały rozpuszczone, przez co w tamtym momencie wpadały mi do oczu. Trzymałam Mike'a mocno za szyję, powtarzając mu do ucha:

– Spóźnimy się. 

– Wiem, Lunita – odpowiedział, dysząc ciężko. 

– Pani Jones będzie zła. 

Było za kwadrans dziewiąta, więc po ulicach krążyło mnóstwo ludzi, co nie pomagało nam w dotarciu do celu. 

Bliźniacze wieże World Trade Center odbijały światło, rażąc mnie w oczy, które zasłaniałam małą dłonią. Byłam strasznie zdenerwowała, wiedząc, że w jednym z biur w budynku czeka na mnie pani Jones z Zaliczeniem. 

Herosi: dar czy klątwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz