Rozdział 5 "Podróż samolotem"

871 72 18
                                    

Luna

Nie spałam do rana. Noc mi się dłużyła. Wolałabym już pójść z mamą na sesję zdjęciową i patrzeć, jak podrywa kolejnego modela niż spędzić tak jeszcze parę godzin.

Koło piątej, kiedy naprawdę nie mogłam  już wytrzymać w łóżku, wstałam i poszłam się ubrać. Kiedy spojrzałam w lustro, skrzywiłam się; wielki pryszcz na brodzie, blizna i worki pod oczami. Raczej nie wdałam się w babcię. 

Wróciłam do pokoju, a ten mały zgred, Miętuska, leżał na mojej kołdrze rozanielony. Miałam ochotę na nią nakrzyczeć, za to, że nie było jej przy mnie w nocy, ale widząc jej słodką minkę, złość nieco mi przeszła. 

– Ty niedobra psino. – wzięłam ją na kolana i zaczęłam drapać za uchem. – Byłaś na polowaniu? Powinnam cię wyczyścić. – spojrzałam na jej jasne futro ubrudzone ziemią. 

Odkąd pamiętam, chciałam mieć zwierzaka, ale jedyne, na co mama mi pozwoliła, to ryby. W zamrażarce. Dlatego, kiedy tylko szłam z Florencią do Central Parku, głaskałam każde napotkane zwierzę, czy to był pies, czy mini krokodyl (Nowy Jork to dziwne miejsce). 

Mój brzuch wydał z siebie okrzyk godowy wielorybów. Byłam głodna. Nie najadłam się zbyt tą wczorajszą kiełbaską. Nie mogłam się doczekać śniadania. Miętuska zaczęła krążyć wokół drzwi. I tak nie mając nic innego do roboty. Postanowiłam wyjść z nią na spacer. 

Obóz dopiero budził się do życia. Po grządkach z truskawkami biegali satyrowie, bawiąc się w coś w rodzaju berka. W cieniu jednego z wielkich drzew dojrzałam Grovera, rozmawiającego z zieloną dziewczyną, która, jak się domyśliłam, była driadą. 

Na boisku, kilku obozowiczów grało w siatkówkę. Zastanawiałam się, dlaczego wstali równo z wschodem słońca. Przechwalali się, kto lepiej serwuje, przez co nawet mnie nie zauważyli. Postanowiłam obejrzeć z zewnątrz wszystkie domki, póki wszyscy śpią. Byłam ciekawa, czy dam radę każdy dopasować do odpowiedniego boga. 

Podeszłam do dwóch, niemal identycznych domków, zbudowanych w greckim stylu. Oba miały ściany z marmuru. Większy z nich - chyba największy z całej dwudziestki - miał na drzwiach przyczepioną jedynkę oraz pioruny. Zapewne należy do Zeusa. Drugi, który wyglądał jak całkiem smukły klocek, był bardziej kobiecy. Wokół kolumn wiły się kwiaty oraz jakieś czerwone owoce. W ścianach zostały wyrzeźbione pawie o rozłożystych ogonach. Budynek kojarzył mi się z rezydencją bogatej, szczęśliwej rodziny. To pewnie Hera. 

Po prawej stronie znajdował się domek Posejdona, a dalej krwistoczerwony budynek, który wyglądał jak miejsce dowództwa podczas wojny, skrzyżowany z więzieniem. Wokół dachu ciągnął się drut kolczasty, a na drzwiach wisiał łeb dzika z dziwnymi oczami, które na mnie patrzyły. Tabliczka obok, chyba umazana krwią, miała namalowaną piątkę. Domek Aresa, boga wojny. 

Kolejny domek był cały złoty. Odbijał promienie słoneczne, przez co sam wyglądał jak słońce. Na parapetach zostały poustawiane kwiatki o żółtych płatkach. Nad drzwiami zawieszono wyrzeźbione w drewnie słońce. W ściany wbito kilka strzał, jakby urządzono sobie z nich tarcze strzelnicze. Ten na pewno należy do Apolla. Nikt inny nie umieściłby tabliczki z greckim tekstem, zamiast cyferki siedem. 

Następny budynek był nieco przerażający. O takich drzwiach mogą marzyć banki na Wall Street, bo nie było mowy, aby ktoś, nieznający mechanizmu, mógł wejść do środka. Ściany zostały ubrudzone sadzą, jakby wybuchło na nie co najmniej pół tuzina nieudanych wynalazków. Z komina unosił się dym, jakby w środku znajdowała się huta. Taa, na pewno Hefajstos. 

Ten domek, w porównaniu z innymi, wyglądał marnie. Przypominał mi stary domek letniskowy, przez który przewinęło się już tyle osób, które robiły tak dziwne rzeczy, że cud, że ten budynek jeszcze stoi. Miał kilka łat, a z niego dochodziły dźwięki, jakby odbywała się tam impreza. Gdyby nie kaduceusz nad drzwiami, nigdy bym się nie domyśliła, że zamieszkują go dzieci Hermesa. 

Herosi: dar czy klątwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz