IV

607 72 9
                                    

WIND

Trzy lata swojego życia spędziłem na pastwiskach stadniny, w której przyszedłem na świat. Oczywiście próbowałem kilkakrotnie ucieczki, jednak ogrodzenia były pod napięciem. Kończyło się na tym, że tylko kopał mnie prąd. Ludzie nie zwracali na mnie zbytnio uwagi, aż do pewnego wrześniowego popołudnia. Tego dnia nie poszedłem z innymi młodymi końmi na pastwiska. Zostałem na okrągłym wybiegu, wysypanym piaskiem. Nie był ani za duży, ani za mały. Jednak nie było nawet źdźbła trawy, ani jednego drzewa, które rzucałoby choć trochę cienia. Tegoroczny wrzesień był wyjątkowo gorący. Moja czarna maść nie ułatwiała mi zadania. Po jakimś czasie przyszedł do mnie Jack. Niósł ze sobą ogłowie. Odwiesił je na sęk wystający z ogrodzenia i wszedł do środka. W ręce trzymał bat. Strzelił nim za moimi tylnymi nogami. Nie dotknął mnie nawet, więc posłusznie ruszyłem w kółko. Potem przyspieszyłem do kłusa. Zmiana kierunku. Po kilkunastu minutach zatrzymałem się. Wyprowadził mnie na zewnątrz ogrodzenia, przywiązując nieopodal. Teraz wziął ogłowie i próbował wciskać mi coś w zęby. Nie wiedziałem o co chodzi. Nie było to przyjemne, więc ugryzłem go i tupnąłem ostrzegawczo.
-Spokojnie.-powiedział bez przekonania.
I znów wpychał mi to między zęby. Czy nie rozumie, że ma się ode mnie odczepić? Ciekawe co by zrobił, gdybym to ja pchał mu do gęby jakiś kawałek metalu. Mama miała rację. Ludzie są dziwni. Nareszcie odszedł. Chwila spokoju. Nie... jednak wraca. Zabrał mnie na krytą ujeżdżalnię, gdzie czekała jego córka Caroline. Tym razem ona chwyciła ogłowie, a Jack złapał mnie za głowę i przytrzymał za ucho. Każdy ruch głowy kończył się pociągnięciem za nie. Zmuszony byłem do trzymania łba w jednym miejscu. W końcu znienawidzony metal znalazł się w moim pysku. Znów zostałem przywiązany. Jack wyszedł do innego pomieszczenia.
-Dobry konik.-Caroline przemawiała do mnie łagodnie. Nawet ją lubiłem. Dobrze zajmowała się końmi. Nigdy ich nie biła, ale też nigdy nie była wylewna w stosunku do nich. Chyba po prostu przywykła do ich obecności. W końcu wrócił Jack. Stanął po mojej lewej stronie i zarzucił mi siodło na grzbiet. Czując nagły ciężar,przestraszyłem się i rzuciłem tylnymi kopytami. Siodło spadło ze mnie. Znowu się zamienili. On mnie trzymał tak jak wcześniej, a ona zakładała siodło. Zrobiła to jednak wolniej, stopniowo rozkładając ciężar i uspokajająco przemawiała. Nawet nie wiedziałem,  kiedy zapięła popręg.
-Dobrze. Teraz daj mi go.
-Nie mogłabym ją z nim pracować? Może na dzisiaj już damy mu spokój?
-Im szybciej nauczymy to dobrych manier, tym szybciej go sprzedamy. A teraz już Cię nie potrzebuję.
-Ale tato...
-Powiedziałem idź!!!
Ostrzegawczo podniósł na dziewczynę bat. Ta instynktownie zasłoniła się ręką. Niewiele myśląc, stanąłem mężczyźnie na nogę.
-Aaaa!!!-wrzasnął na całą stajnię.-Ty cholerny mieszańcu!!! Przez Ciebie nie będę mógł chodzić!!! Odprowadź go do boksu. I rozsiodłaj.-zwrócił się do córki,  wychodząc.
Ta zrobiła co kazał. Prowadząc mnie do boksu, powiedziała:
-Dziękuję, że mnie przed nim obroniłeś.
Wypuściła mnie do boksu, gdzie czekało świeże siano i woda. Dzisiejszego dnia nic już ciekawego się nie działo.

Na grzbiecie wiatru. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz