Dopadłem do drzwi i przyłożyłem dłoń do skanera. Pod moimi palcami rozbłysł pomarańcz. I nic.
Ponowiłem próbę, oddalając i zbliżając rękę do ściany kilkakrotnie. Nadal nic. Dyszałem głośno, biegłem całą drogę z Delta-trzynastki. A teraz jeszcze mam tutaj sterczeć?
— Hotchner! — krzyknąłem i zapukałem, a właściwie uderzyłem w drzwi. — Otwieraj!
Wbiłem wzrok w przyciemniane szkło, on na pewno tam był. Cały mój smutek i skołowanie, z którymi zostawiła mnie Luise, przemieniły się we wściekłość.
Cofnąłem się i dość nieumiejętnie kopnąłem drzwi. Co w sumie nic nie dało, gdyż drzwi były przesuwane i w ten sposób nie można było ich wyważyć. Skaner piknął donośnie i zapalił się na czerwono, wyświetlając przy tym różnego rodzaju ostrzeżenia. Zignorowałem je.
Nadal wpatrując się w szklaną powierzchnię, zauważyłem odbicia kilku przechodzących osób. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Ale nie przejmowałem się tym teraz. Krew dudniła mi w uszach, ręce same zaciskały się w pięści.
— Hotchner... — zacząłem, wypluwając nazwisko pracodawcy jak wyzwisko. — otwieraj, bo...
Nie dokończyłem, bo skaner pisnął po raz kolejny, tym razem w zielonej tonacji. Drzwi drgnęły lekko, po czym szarpnęły i rozsunęły się przede mną. Uderzyła mnie wszechobecna biel, ale nie zważając nią wstąpiłem do środka. Hotchner siedział przy swoim biurku, zwrócony plecami do wejścia. Jego widok przepełniał mnie jeszcze większym gniewem.
— Co to miało być?! — warknąłem, zbliżając się do stołu. Z tyłu rozległ się szum zamykanych drzwi. Mężczyzna nie odzywał się, nie raczył się nawet odwrócić. — Odpowiedź mi. — wysyczałem, łapiąc oparcie stojącego przed biurkiem krzesła.
— Siadaj. — powiedział głosem tak spokojnym, że miałem ochotę mu przywalić.
— Nie! Wytłumacz mi, co się właśnie stało i dlaczego...
— Siadaj, powiedziałem! — krzyknął, uderzając ręką o oparcie fotela. Cofnąłem głowę zdziwiony. Zmienił ton tak szybko, że jego ostry głos zbił mnie z tropu. Odsunąłem krzesło i usiadłem. Wpatrywałem się w tył jego głowy, dysząc ciężko.
— Już? — spytał znów spokojny. Nie odpowiedziałem. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy przecinanej tylko moimi głośnymi oddechami. W końcu zza fotela zabrzmiało westchnięcie i Hotchner odwrócił się, wbijając swój zimny wzrok w moją osobę. — Uspokoił się pan?
— Jak mam się uspokoić?! Przecież... —
— Normalnie. — uciął chłodno, opierając brodę na dłoni. — Przestać być zły. Potrafi pan?
— Nie. — warknąłem. — Nie potrafię.
— To sobie tak posiedzimy. — stwierdził i wzruszył ramionami beznamiętnie. Obserwował mnie swoimi ciemnymi oczami, które kontrastowały z białym otoczeniem, przez co zdawały się zupełnie czarne. Nie odwróciłem wzroku, nie byłem już dzieckiem, żeby korzyć się przed czyimś srogim spojrzeniem. Złość dodawała mi pewności siebie, normalnie nie wytrzymałbym tak długiego kontaktu wzrokowego.
Minęło co najmniej pięć minut, a my nadal siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Wcale się nie uspokoiłem, tylko zmieniłem adresata moich uczuć. Przynajmniej przestałem dyszeć. Hotchner najwyraźniej uznał to za oznakę spokoju, bo odezwał się.
— Jeżeli mamy to już za sobą... Mogę spytać, co mam wytłumaczyć?
Żachnąłem się. Denerwował mnie. Jego spokojny głos, niewzruszona mina i te ręce ułożone w piramidkę.
CZYTASZ
Urodziłam się na farmie dzieci
Science FictionRok 1093 po wydarzeniu tak ważnym, że zaczęto po nim liczyć lata. Ludzie już dawno skolonizowali Księżyc i Marsa, trwa proces oczyszczania Ziemi i zasiedlania Wenus. Zakazano budowy maszyn samoświadomych. Przewidywana długość życia wydłużyła się trz...