Zatrzymaliśmy się przed drzwiami gabinetu Greena.
— Wezmę tylko te dokumenty, proszę poczekać. — powiedział i zniknął w głębi pomieszczenia. Przestał się uśmiechać, a jego przyjazny ton zniknął. Wyraźnie komunikował mi swoje zirytowanie.
Nie dziwiłem się, sam nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu stąd zniknę. W głowie nadal rozbrzmiewało mi gaworzenie dorosłych dzieci. Myśl, że ludzkość hoduje nie tylko swoje kopie zapasowe, ale też części zamienne, napawała mnie wstrętem.
Wszystko byle nie umrzeć, niech inni umierają za mnie. - to motto ludzi. Kiedyś zabijaliśmy inne gatunki, żeby przeżyć, potem hodowaliśmy inne zwierzęta, żeby je zabić, następnie zabijaliśmy siebie nawzajem, a teraz zabijamy samych siebie. Byle tylko żyć.
— Proszę. — Green wepchnął w moje ręce plik dokumentów związanych rzemykiem. Tradycyjnie. — Pilot już czeka, odwiezie pana. — obwieścił, ruszając w stronę najbliższej śluzy.
Ruszyłem za nim, nie mówiąc ani słowa. Musiał zadzwonić po pilota ze swojego gabinetu. Gdybym miał stawiać, co tak denerwuje Greena - to pewnie mój wyraz twarzy. Jestem otępiały, do tego, co dziwne, czuję się zdradzony. Nie wiem przez kogo, ani z jakiej racji - ale tak się czuję.
Po kilku minutach wyszliśmy z windy, żeby znów znaleźć się w korytarzu pełnym strażników. W powietrzu wisiała aura napięcia.
Strażnicy wymieniali spojrzenia, prawie każdy mówił coś w swój komunikator. Niektórzy nerwowo zaciskali dłonie w pięści, inni już ściskali w nich broń. Green podbiegł do stojącego najbliżej mężczyzny i zaczęli dyskutować w gorliwym pół-szepcie, który mieszał się z innymi, tworząc niezrozumianą masę dźwięków. Stałem nadal w tym samym miejscu, niepewny czy powinienem po prostu iść w stronę statku, który mnie stąd zabierze, czy może czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
— Czyli zdążyłby? — spytał Green, obracając twarz w moją stronę, kiedy wskazał mnie strażnikowi. Ten zmierzył mnie spod zmarszczonych brwi, przez chwilę milcząc, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Teoretycznie. — odparł w końcu głosem, którego nie można było nazwać pewnym. Jednak Greenowi taka odpowiedź wyraźnie pasowała, bo skinął tylko szybko głową i zwrócił się do mnie.
— Chodźmy, może jeszcze zdążymy na prom.
Ruszył przed siebie, lawirując między strażnikami. Nie pytając o nic, podążyłem za nim. W głowie miałem dużo pytań, ale dzieląca nas odległość i pośpiech, z jakim Green się poruszał, skutecznie powstrzymywały mnie przed ich zadaniem.
Z resztą, perspektywa opuszczenia stacji wydawała mi się aktualnie bardzo atrakcyjna.
Kiedy tak przeciskałem się przez strażników, wyłapałem kilka słów, które nie zdawały się mieć większego sensu. Starałem się skupić na niespuszczaniu Greena z oka. Parł do przodu z prędkością niepasującą do swojej postury, a ja ledwo za nim nadążałem.
W końcu dotarliśmy do hangaru, który stanowił zupełnie przeciwieństwo zatłoczonego korytarza. W środku stał tylko jeden człowiek – kobieta w pośpiesznie założonym uniformie pilota. Stała oparta o drabinę, która prowadziła do małego statku.
— Nareszcie! — prychnęła na nasz widok. — Przydałabym się teraz w dowodzeniówce, a nie... A ty wsiadaj, wsiadaj! — zwróciła się do mnie, kciukiem wskazując drabinę.
Postanowiłem nie kwestionować jej poleceń i mocniej ścisnąłem trzymane w dłoni dokumenty, wolną ręką przytrzymując się szczebli.
Kiedy stanąłem na szczycie, zdałem sobie sprawę, jak mały jest statek. To był prywatny pojazd osobowy, nie miał nawet ładowni. Zdziwiło mnie, że Green załatwił mi takie luksusy. Spodziewałem się raczej podróży na pace kolejnego transportowca...
Wdrapałem się niepewnie do środka, statek mógł w sumie pomieścić może z trzy osoby, nigdy nie leciałem czymś tak małym. Pilotka zaraz pojawiła się przede mną, wskakując na swoje miejsce. Mechanicznie zaczęła uruchamiać aparaturę.
— Wisisz mi przysługę! — warknęła przez zamykające się drzwi.
— Po prostu zabierz go stąd, zanim znowu nas zamkną, dobrze?! — dobiegł mnie jeszcze krzyk Greena, który oddalał się z powrotem w stronę korytarza.
Hangar zaczął się uszczelniać, żeby umożliwić nam start, ja za to zamknąłem oczy, czekając aż znajdziemy się w przestrzeni.
— Pierwszy lot osobówką? — spytała pilotka. Nie musiałem na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że się uśmiecha.
— Tak, do tej pory były tylko promy — „ i transportowce" - dodałem w myślach.
— To się trzymaj, bo trochę potrzęsie. — odparła z radością, która ani trochę mi się nie udzieliła.
I rzeczywiście trzęsło.
Walczyłem właśnie z żołądkiem, który znalazł się niebezpiecznie blisko mojego gardła, kiedy wszystko ustało. Począwszy od przeciążenia, które objęło całe moje ciało, do huku syren w hangarze i jakichkolwiek dźwięków, oprócz cichego szumu maszynerii statku. Był zdecydowanie cichszy od swoich większych pobratymców.
Odetchnąłem głęboko, kiedy moim oczom ukazała się upstrzona gwiazdami czerń przestrzeni. Jednak gwiazdy nie były jedynymi jasnymi punktami, które mijaliśmy.
Kilka rozmazanych, kolorowych smug przemknęło obok nas, lecąc w przeciwnym kierunku. Chciałem obrócić się i spojrzeć za siebie, ale spotkałem tylko czerń. Nagle z pokładowych komunikatorów wydobył się przenikliwy szum. Skrzywiłem się, mrużąc nieco oczy przez intensywność dźwięku.
Pilotka szybko przekręciła jakąś gałkę, ucinając przekaz.
— Cholera, zamknęli kanał... — mruknęła pod nosem. — Czyli już niczego się nie dowiem o ataku.
Westchnęła teatralnie.
— Ataku? — powtórzyłem zdziwiony.
— Mhm. — potwierdziła mruknięciem. — Ataku.
W tym momencie zauważyłem, jak uciążliwa jest nasza komunikacja. Kobieta zajmowała siedzenie przede mną, zwrócona do przodu. Ani ona nie widziała mnie, ani ja jej.
— Jakim ataku? — spytałem, próbując ustawić się pod jakimś korzystniejszym kątem.
— Zwykłym. — odparła, wzruszając ramionami. — Napad jak napad.
— Dlaczego ktoś miałby was napadać? — kontynuowałem. W końcu byli placówką przetrzymującą klony, nie mieli na pokładzie ani dużych sum pieniędzy, ani techniki na tyle zaawansowanej, żeby nie można jej było nabyć legalnie... chyba, że środków bezpieczeństwa. Ale kto napadałby na stację, żeby ukraść zabezpieczenia przed napadami?
— Kojarzysz Pouline Smith? — odpowiedziała pytaniem na pytanie pilotka.
— T-tak. — wydukałem zdziwiony. Nie wiedziałem, co znana aktora ma wspólnego z napadem na ich placówkę.
— Mamy na stanie jej dwa klony. — powiedziała kobieta tonem, który sugerował, że już wszystko powinno być jasne.
— Nie rozumiem — zdziwiłem się. — Chcą dostać klony?
— Mhm — mruknęła potwierdzająco. — Ładna jest, nieprawdaż? To nie pierwszy raz, żeby ktoś tego próbował.
— Ładna, ale co to ma do rzeczy? — spytałem, nadal nie mogąc odnaleźć w tym wszystkim sensu.
Pilotka westchnęła głęboko, jakby szukając odpowiedniego sposobu, żeby mi to wyjaśnić.
— Skoro jest taka ładna — zaczęła powoli — to znaczy, że są ludzie, którzy będą w stanie zapłacić za jej towarzystwo. Sporo zapłacić.
— Tak, ale klony to nie ona. — powiedziałem, drapiąc się po brodzie. — Nie mają nic z jej osobowości, nawet pisać i czytać nie umieją.
— Są takie czynności, do których umiejętności pisania i czytania nie są konieczne.
Mruknąłem na znak, że zrozumiałem. Reszta lotu upłynęła nam w ciszy.
CZYTASZ
Urodziłam się na farmie dzieci
Science FictionRok 1093 po wydarzeniu tak ważnym, że zaczęto po nim liczyć lata. Ludzie już dawno skolonizowali Księżyc i Marsa, trwa proces oczyszczania Ziemi i zasiedlania Wenus. Zakazano budowy maszyn samoświadomych. Przewidywana długość życia wydłużyła się trz...