14. 2502120BHPN

1.3K 188 47
                                    


Uniosłem łyżkę do ust, powoli opróżniając miskę parującej zupy. W mesie panował odprężający gwar, akompaniowany stukotem sztućców o metalowe talerze. Siedziałem przy stole z pięcioma innymi mężczyznami, sądząc po ich ubraniach - mechanikami. Jeden z nich niechętnie dźgnął swój kotlet widelcem.

— Nie lubię wieprzowiny... — mruknął zmęczonym głosem.

— Jakby to była jakaś różnica — prychnął jego kompan. — Wszystko jest z tego samego mięsa, tylko smak inny.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Ale ja właśnie tego smaku nie lubię... — jęknął markotnie i znów nabił kawałek jedzenia na sztuciec. Już miał zmusić się do konsumpcji, gdy jego twarz przeszył błysk realizacji. — Co ty gadasz? Jak to, z jednego mięsa, jak z różnych! Przecież może być z gąsienic albo mączników, albo innych larw — zaczął wymieniać, ale drugi wszedł mu w słowo.

— Gąsienice, nie gąsienice... Robale i tyle! Jedź i nie marudź. — burknął kategorycznie mężczyzna i sam włożył do ust spory kawałek kotleta.

— A ja bym się nie zgodził — wtrącił się siedzący przy skraju stołu brodacz. — Mój znajomy pracuje na fermie mączników, wiecie, na Ziemi. I on mówi, że to jest całkiem duża różnica z czego się to mięso robi. Że niby z gąsienic jest lepsze, bo chudsze, czy jakoś tak...

— Nie może być chudsze, bo niby - jak? — zapytał mężczyzna opierając się na stole i chyba już na dobre zapominając o swoim kotlecie. — Z resztą, mniejsza. Robak robakowi nie równy, ale wyobrażacie sobie, że kiedyś ludzie jedli krowy i świnie?

Po zebranych przebiegł szmer zdziwienia i dezaprobaty.

— Słyszałem. — pokiwał głową brodacz. — To musiało być bardzo dawno temu... Ale po co z tych zwierząt? Przecież są duże, zajmują dużo miejsca, wolno się rozmnażają, a i same dużo jedzą. I to nie byle co. — podrapał się w łysinę, która stanowiła jakby przeciwwagę go jego bujnej brody. — Z resztą - szkoda ich. Takie fajne zwierzaki.

Uśmiechnąłem się do swojej zupy, której niewiele już zostało. Miło było posłuchać rozmowy na temat zupełnie przyziemny. Zwykle wsłuchiwałem monologów uczonych, z których - chcąc nie chcąc - zacząłem rozumieć więcej niż zwykły śmiertelnik. I wtedy, jak na wezwanie, rozbrzmiał mój komunikator. Odebrałem, puszczając łyżkę, która z brzdękiem opadła na talerz.

— Macías, gdzie jesteś? — zapytał głos z słuchawki, dużo spokojniej niż zwykle.

— W mesie. — odparłem zgodnie z prawdą. Odpowiedziało mi ciche mruknięcie zrozumienia.

— To zjedź i chodź. — rozkazał Hotchner i rozłączył się.

Opuściłem rękę i westchnąłem cicho. To w sumie trochę smutne, że nie musiał się przedstawiać, kiedy dzwonił - od razu wiedziałem, że to on. Nikt inny, nigdy do mnie nie dzwonił.

Wstałem i podniosłem tacę. Skinąłem głową pogrążonym w ożywionej rozmowie mechanikom i ruszyłem w kierunku punktu zwrotu naczyń. Chyba, że rodzice. Ale wtedy to ja dzwoniłem i tylko z kanału zewnętrznego.

Zanim się obejrzałem, skanowałem już identyfikator przed biurem Hotchnera. Drzwi otworzyły się i, nie czekając na zaproszenie, wszedłem do środka. Białowłosy mężczyzna siedział przy swoim biurku, wpisując coś do długiego raportu, który ciągnął się na całym hologramowym ekranie.

— Jesteś już? — mruknął nieobecnym głosem. — Siadaj, to zajmie jeszcze sekundę.

Posłusznie zająłem miejsce naprzeciwko niego i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nic się tu nie zmieniło, pokój wyglądał dokładnie jak w dniu, w którym zobaczyłem go po raz pierwszy. Sprawiał wrażenie, jakby nikt w nim nigdy nie sprzątał, ale też nikt w nim nigdy nie bałaganił. Takie określenie, z jakiś nieokreślonych przyczyn, pasowało mi także do Hotchnera.

— Już. — westchnął głęboko, ostentacyjnie uderzając kilka klawiszy na touchpadzie. Zamknął plik i ekran między nami stał się przezroczysty na tyle, że mogłem spojrzeć prosto nieco, bez potrzeby lawirowania między literami. — Wiesz dlaczego cię wezwałem?

Pokręciłem przecząco głową.

— Bo mam dla ciebie zadanie i chciałem jeszcze... I mam dla ciebie zadanie. — poprawił się szybko i odchrząknął. — Dałbym ci pewien wykaz, a ty polecisz na inną stację i oddasz go Edgarowi... Nie wiem jak ma na nazwisko, ale jak powiesz, że jesteś ode mnie i masz coś dla Edgara - będą wiedzieć o kogo chodzi. — popatrzył na mnie pytająco, żądając potwierdzania czy zrozumiałem. Pokiwałem tylko głową, a on uśmiechnął się lekko i kontynuował. — Będziesz lecieć z trzema naszymi Lustrami... — dodał już bardziej jako ciekawostkę niż cześć polecenia. — Wszystkie z przeznaczeniem na Marsa, ale poinformowałem już pilota, żeby odstawił cię, gdzie trzeba.

— Kiedy mam wyjechać? — spytałem, wyjmując zawiadamiajkę z kieszeni. — Pakować się?

— Nie, to będzie wyjazd na najwyżej dziesięć godzin. — odparł Hotchner i spojrzał na znajdujący się w dole ekranu zegar. — Odprawa zaczyna się za trzynaście godzin, jedenaście jeżeli chcesz pomóc przy Lustrach.

Zmarszczyłem brwi, posyłając mu pytające spojrzenie.

— Masz się tu uczyć, całe życie nie będziesz asystentem. — mruknął bez specjalnego entuzjazmu. — Takie podejście ma Siergiej Company: zamiast zatrudniać specjalistów lepiej ich sobie stworzyć. Pomożesz przy Lustrach, a potem odwiedzisz skład Klonów. Dzień pełen wrażeń! — zaśmiał się sztucznie i otworzył jakiś plik. — Zaraz napiszę do Edgara, żeby pokazał ci swoich podopiecznych...

Skrzywiłem się nieco i uniosłem dłonie, chcąc zaprotestować.

— Przepraszam, ale...

— Nie masz tam chyba własnych Klonów, prawda? Twój okręg przypada na Xīnshēnghuó-16, a lecisz na liánxùxìng-3...

— Nie, ale...!

— Już wysłane. — oznajmił radośnie i zamknął holograficzny ekran.

Westchnąłem, wcale nie chciałem oglądać Klonów, nawet jeśli nie moich własnych... Ale stało się.

— Dlaczego nie mógłby pan wysłać też tego wykazu? — spytałem zrezygnowany.

— To poufne informacje, nie chcę wszystkiego przesyłać przez sieć. — odparł nonszalancko. Kąciki jego ust drgnęły, ale nie pozwolił, żeby uśmiech zagościł na jego ostro zarysowanej twarzy. Zaraz ściągnął brwi, w grymasie, jakby przypomniał sobie coś nieprzyjemnego. — Będzie z wami leciał tatuażysta... Wyobrażasz sobie, Macias? Tatuażysta...

Jego głos przybrał znajomy, zirytowany ton. Prychnąłem pod nosem, co Hotchner zauważył, ale na szczęście odczytał jako komentarz do niecodziennego gościa na pokładzie promu.

— Będzie musiał zająć się jednym z Luster. — wypuścił wściekle powietrze przez nos. — Oryginał nie napisał o tym, bo rodzice czytali jego pamiętniki. Czytali pamiętniki! Ludzka głupota nie ma końca. — warknął już sam do siebie.   

Urodziłam się na farmie dzieciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz