23. 5015080GJAQ

1K 157 9
                                    


— Mel, słuchasz w ogóle? — spytała zirytowana dziewczyna, pstrykając mi palcami przed oczami.

— Melanie. — poprawiam ją, zwracając wzrok na siedzące przy stole dziewczyny. — Słucham, słucham, tylko się zamyśliłam. — mruknęłam, mocniej zaciskając palce na stojącym przede mną kubku.

Centrum rekreacyjnie, gdzie znajdowała się kawiarenka, w której siedziałyśmy, było ruchliwym miejscem. Byłam przyzwyczajona do natłoku ludzi, ale nie w takiej... formie. Ludzie byli w ciągłym ruchu, przystawali na kilka minut, po czym ruszali w dalszą drogę. W ciągu tej godziny, kiedy usiadłyśmy, żeby napić się kawy, minęło mnie tylu ludzi, że ich twarze powoli zaczynały zlewać się w jedność. Wszyscy przychodzili tu w konkretnym celu, załatwiali swoje sprawy i wychodzili. To jakby być otoczonym przez same Kombinezony.

— Jasne, jasne "Melanie". — zaczęła przedrzeźniającym tonem Zetta. — O czym tak marzysz?

Spojrzałam na nią, uśmiechając się lekko. Miała wszystkie cechy, które ogólnie uznaje się za atrakcyjne: duże oczy, symetryczną twarz i długie nogi. Rozumiałam, dlaczego dziewczyna taka jak ja chciałaby się z nią przyjaźnić. Rozumiałam dlaczego Melanie się z nią przyjaźniła. Jednak jej ekstrawaganckie imię, przyklejony do twarzy uśmiech i odrobinę za głośny śmiech, sprawiały, że wszystkie jej pozytywne cechy zdawały się niknąć.

— O niczym konkretnym. — odparłam dość szybko, niepozwalając żeby zapadła cisza. — O szkole. — dodałam, podrzucając innym temat do rozmowy.

Teraz byłam naprawdę wdzięczna za Przystosowanie Lustrzane. Lawirowanie w społecznych niuansach okazało się trudniejsze niż ćwiczenia na stacji, ale nabyte na nich umiejętności przydawały się właśnie w takich sytuacjach.

Wbiłam wzrok w ciemną ciecz, którą serwowano jako specjał zakładu. Nie była fenomenalna, ale na stacji poznałam wystarczająco dużo przymiotników, żeby wyrazić się o niej pozytywnie.

Zza moich pleców dobiegały urywane skrawki rozmów, które prowadzili ludzie jeżdżący w górę i w dół ruchomymi schodami. Po raz kolejny ucieszyłam się, że jestem odwrócona od tego całego procederu. Dopiero na Marsie zdałam sobie sprawę, jak straszną rzeczą jest wysokość. Fakt, że Centrum Rekreacyjne miało kilka pięter, wcale nie pomagał.

Na stacji żyliśmy na wydzielonym piętrze. Pewnie, wiedziałam że są tam windy i inne piętra, ale nigdy ich nie odwiedziłam, a nawet jeżeli - na zamkniętej przestrzeni nie widać różnicy.

Tutaj poruszanie się było takie dziwne. Na stacji, kiedy się idzie, mija się drzwi, różnokolorowe paski na ścianach... A tutaj? Ta ogromna przestrzeń zdawała się nie zmieniać położenia względem człowieka, kiedy się poruszał. Naprawdę nienormalne.

— Oj, Melanie — zagaiła siedząca naprzeciwko mnie szatynka — strasznie jesteś cicha od... incydentu. — wyszeptała ostatnie słowo, rozglądając się dokoła.

— Petra! Przecież nie wolno nam o tym mówić! — pisnęła niewielka blondynka, zakrywając sobie usta dłonią.

— Wiem, wiem... — mruknęła markotnie szatynka. — Ale nie mówcie mi, że was to nie ciekawi! Jak to jest umrzeć i zmienić sobie życie.

Dziewczyny wymieniły znaczące spojrzenia. Ciekawiło je.

Zacisnęłam mocniej dłonie, żeby powstrzymać je przed trzęsieniem. Jakaś część mnie chciała im powiedzieć, że ja przecież nie umarłam. Nie ja. Ale one nie wiedzą.

Nie mogę im powiedzieć.

— Ej, widzicie, że nie chce o tym mówić. — odezwała się w końcu Zetta, kładąc mi dłoń na ramieniu. Zwalczyłam myśl o zrzucaniu jej. — Wszystko w porządku, tak?

— Tak. — odpowiedziałam, uśmiechając się najmilej jak potrafiłam. To dziwne jak silnie zakorzeniona we mnie jest nauka ze stacji. Nauczyli mnie co mówić, jak się zachowywać i czego nie mówić.

Ale coraz częściej przyłapuję się na myśli, że może to lepiej.

Przecież one święcie wierzą, że jak umrą zastąpi je Lustro. Że to nadal będą one. Wierzą, że mają dwa życia. Dzieci zawsze wierzą, w to co pokazują im dorośli, a dorośli na tyle boją się śmierci, swojej czy swojego dziecka, że wolą w nią nie wierzyć.

Trzy dziewczyny pogrążyły się w rozmowie, a ja przestałam już nawet widzieć to, co mam przed oczami. Moje myśli krążyły wokół konceptu Lustra. Konceptu mnie.

Na stacji opowiadali nam o tym, skąd pomysł na nas. O Sergieju i jego eksperymencie. Coś, co było na początku tylko medyczną ciekawostką, okazało się odpowiedzią na problem ludzkości. Na problem strachu przed śmiercią. Możliwość wyleczenia każdej skatalogowanej choroby  nie wystarczała, bo nadal można było ulec wypadkowi. Nadal można było umrzeć.

A ja? Ja byłam lekarstwem. Miałam utrzymywać ich w dobrym stanie, a nie uświadamiać. To nie należało do moich obowiązków. Nie wolno mi było tego robić.

Miałam być Melanie Pierce, przyjaciółką tej trójki.

Zdusiłam w sobie westchnięcie. Znowu nie będę mogła zasnąć. Może usiądę w kuchni i będę patrzeć, czy w domu po przeciwnej stronie ulicy pali się światło. Od kiedy ja i Ez staliśmy się swoimi Oryginałami, ja - cichą wodą, o której krążą całkiem ciekawe historie, a on - dobrodusznym chłopakiem z zamiłowaniem do antropologii i historii, nie mieliśmy już tyle czasu dla siebie.

Okazało się, że dwie rozmowy na dzień są uważane w tym świecie za "dużo spędzonego razem czasu". To trudne dla kogoś, kto spędził czterdzieści trzy lata rozmawiając z kimś dzień w dzień.

Ez szybko wpasował się w realia swojego Oryginału. Rozmawianie i utrzymywanie kontaktu z nawet kilkunastoma osobami dziennie, pamiętanie o ich problemach, upodobaniach... Jeżeli sprawiało mu to jakiekolwiek trudności, nie okazywał tego. Ja nie mogłam nawet zapamiętać imion osób z mojego rocznika.

— Dziewczyny, ja już będę się zbierać. — westchnęła żałośnie Zetta, spoglądając na, unoszący się nad ladą kawiarenki, zegar.

Zwietrzyłam okazję, podnosząc się od stołu razem z nią.

— Ja niestety też. — powiedziałam, posyłając pozostałej dwójce przepraszający uśmiech.

Szybko zgarnęłam swoje rzeczy i oddaliłam się, nie dając Zettcie możliwości spytania mnie, czy chcę wracać razem.

Minęłam ruchome schody, kierując się w stronę wyjścia z Centrum. Jak dobrze, że kawiarnia mieściła się na parterze. Szklane drzwi rozsunęły się przede mną, ukazując widok, który z każdym kolejnym dniem powinien stawać się coraz bardziej codzienny, ale na razie trudno mi było w to uwierzyć.

Z szarego nieba spadały promienie małego słońca, oświetlając wysokie budynki centrum Sektora Przystosowanego, które rzucały cienie na rozciągnięte u ich stóp ulice i taśmy piesze. Gdzieniegdzie spomiędzy strzelistych budowli - już za ogromną kopułą, utrzymującą wszystkich przy życiu - wyglądała ojczysta czerwień planety, która została w Sektorze została przykryta warstwą nawozu i betonu.

Urodziłam się na farmie dzieciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz