26. 2502120BHPN

981 151 47
                                    


— Ludzki płód? — powtórzyłem z niedowierzaniem.

Dlaczego ludzki płód? Skąd on miałby się tam wziąć? Gdzie niby był? Pytania ścigały się w mojej głowie, nie potrafiłem nic z tego zrozumieć.

Hotchner tylko pokiwał głową, nie próbując nawet ukryć przejęcia, z którym obserwował moją reakcję.

— Ale... — zacząłem, plącząc się we własnych słowach. — Co?

— Na bąblowicę chorują tylko dzieci, nastolatki... osoby młode. Młode kobiety — mruknął Hotchner zupełnie spokojnym tonem. — Co je odróżnia od dorosłych? — spytał, mierząc mnie spojrzeniem ciemnych oczu, które odcinały się wyraźnie na tle białego gabinetu.

Westchnąłem głęboko, bardziej żeby ustabilizować oddech niż żeby wyrazić coś konkretnego. Szukałem połączenia między tymi terminami, które jeszcze pięć minut temu nie miałby dla mnie żadnego związku. Dziewczyna, ciąża, płód. To nie ma sensu!

A może...

— Chodzi o kastranty? — spytałem niepewnie, ale widząc, jak twarz Hotchnera rozjaśnia się - ciągnąłem temat — Przyjmuje się je dopiero po osiągnięciu pełnoletności i...

— I wtedy już nie można złapać bąblownicy. Tak! — wykrzyknął uradowany. Jednak zaraz jego twarz ponownie przyozdobił frasobliwy wyraz. — Wiesz co to, tak naprawdę, są kastranty? — spytał, opierając głowę na dłoni, spoglądając na mnie z ukosa.

— Leki? — odparłem po chwili zastanowienia.

Nie wiedziałem o nich nic poza ich nazwą i tym, że były tabletkami. Przyjmowało się je od sześćdziesiątego piątego roku życia. Nigdy się nad nimi nie zastanawiałem. Ginęły w morzu innych medykamentów przepisanych przez instytut zdrowia,wśród wszystkich tabletek, które łykałem przed snem. Dlaczego miałbym zwrócić uwagę akurat na te, różowe pigułki?

— W starym języku słowo "kastrować" oznaczało "pozbawiać możliwości posiadania potomstwa". — wyjaśnił Hotchner, nadal wpatrując się we mnie usilnie, jakby chciał wedrzeć się do mojej głowy i zobaczyć, co się tam dzieje.

— Ale przecież, — zaprotestowałem — my możemy mieć potomstwo.

Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, jak ktoś przyglądający się igraszkom dziecka.

— Dzięki Utopii. — zaznaczył. — Pamiętasz, co się dzieje przed tym, jak zaczynamy przyjmować kastranty?

— Tak — przytaknąłem bez zastanowienia. — Trzeba wyrobić kartę w Utopii.

— A jak to się odbywa? — ciągnął temat, ruchem dłoni wykonując gest młynka.

— Idzie się do urzędu, wypełnia dokumenty i przechodzi skan. — wyrecytowałem, sięgając pamięcią do dnia, w którym sam zawitałem w progu okręgowego budynku.

— A podczas skanu jest się uśpionym, tak?

— Tak — znowu przytaknąłem. — Bo jest bolesny.

— A czy jakikolwiek inny skan jest bolesny? — zapytał Hotchner, który z każdą moją odpowiedzią zdawał się znajdować więcej pytań.

Pokręciłem głową. Rzeczywiście, skan nigdy nie kojarzył mi się z czymś bolesnym ani z czymś, co w ogóle czuć.

— A Utopia łączy gamety, prawda?

Zmarszczyłem brwi. Dotychczasowe pytania Hotchnera same naprowadzały na odpowiedź, a to wzięło się znikąd. Dlaczego nagle gamety?

Mężczyzna chyba rozszyfrował milczenie z mojej strony, bo za chwilę sam dodał.

— Idę chyba odrobinę za szybko... — mruknął, prostując się w fotelu. Przez chwilę patrzył w przestrzeń nad moim ramieniem zastanawiając się. W końcu odezwał się. — Skan podczas wyrobienia karty Utopii tylko tak się nazywa. To tak naprawdę dwie procedury. — mówił głosem, który sugerował, że ma zamiar wyjaśnić tę kwestię raz na zawsze. — Skan plus pobranie gamet.

Powiedział i wzruszył ramionami, jakby to było zupełnie normalne stwierdzenie.

Przez chwilę siedziałem zdziwiony, ale znów, już któryś raz w ciągu tej rozmowy, zdałem sobie z czegoś sprawę. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie zastanawiałem się, skąd w Utopii biorą się gamety. Nie zastanawiałem się, czym są kastranty. Przyjmowałem zalecenie instytutu zdrowia bezkrytycznie. Przecież wszyscy tak robili.

— Potem gamety są przechowywane, aż para nie zgłosi petycji o przyznanie dziecka. Wtedy Utopia łączy wskazane gamety i z inkubatora wyskakuje bobas! — zakończył Hotchner ze sztucznym entuzjazmem. Jak na kogoś pracującego na stacji klonującej zdawał się wyjątkowo nie lubić dzieci. Mężczyzna podrapał się po brodzie. — Swoją drogą, to ciąża na tym właśnie polega. Matka jest takim żywym inkubatorem.

Skrzywiłem się. Nienaturalnie wydęte brzuchy chorych były już wystarczająco obrzydliwe, a teraz jeszcze, gdy wiedziałem, że rosnące w ich wnętrzu pasożyty to ludzkie płody, robiło mi się niedobrze.

— Ale dlaczego nikt nie mówi o tym ludziom?! Przecież oni...,  społeczeństwo nic o tym nie wie! — wypaliłem w końcu. Dlaczego dowiaduję się tego tylko dlatego, że mój szef miał takie widzimisię? Nikt nigdy o tym wszystkim nie wspominał.

— Bo nikt nie pyta. — odparł prosto Hotchner.

Czekałem, jak odezwie się ponownie, ale on po prostu patrzył.

— Ale... Czyli pan pytał?

— Tak. — skwitował. — Pytałem, ale nikt nie wiedział. Więc sam się dowiedziałem. Z pomocą Greena. Chociaż tu zrobiłem błąd... — zaśmiał się pod nosem. — Uznałem, że skoro ludzie nie wiedzą, to też nie ma na ten temat dokumentów. A jednak były. Tylko nie w sieci.

Przerwał na chwilę, spoglądając na panel sterujący holograficznym ekranem.

— Nikt nic nie ukrywał. Po prostu nikt nie pytał. Ludzie zapomnieli, zapatrzeni do przodu.

Otworzyłem usta, ale żadna z kłębiących się w mojej głowie myśli nie chciała uformować się w zdanie. Rzeczywiście nie pytałem. Nigdy nie kwestionowałem przepisanych mi leków i brałem je, chociaż nie byłem chory. Nie dopytywałem się znaczenia słów, których nie rozumiałem. Po prostu, nigdy nie przyszło mi do głowy, że coś mogłoby być inaczej niż jest teraz. Przecież dzieci biorą się z inkubatorów, a skan przy wyrabianiu karty Utopii jest bolesny, to normalne.

To naturalne.

Urodziłam się na farmie dzieciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz