Z uporem wpatrywałem się w swoje dłonie, które splatałem stojąc na środku korytarza, mając na sobie wzrok co najmniej tuzina strażników. Mimo tego, że moje przybycie zostało wcześniej zapowiedziane i zgodne z rozkładem dnia, nikt nie miał zamiaru spuścić mnie z oka. W pamięci zamajaczył mi przytulny sekretariatopodobny pokój na mojej stacji.
Mojej? Do czego to doszło, że nazywam ją moją?
Od konieczności szukania odpowiedzi na to pytanie uratowały mnie rozbrzmiewające w holu kroki. W moją stronę szedł średniego wzrostu, otyły mężczyzna, którego oczy były powiększone kilkakrotnie przez szkła, które miał na nosie.
Zatrzymał się przede mną i skinął do najbliższego strażnika, który tylko pokiwał głową, oddalając się w stronę, z której przyszedłem.
— Pan Jeremi Macias? — spytał mężczyzna, zwracając się do mnie. — Edgar Green, miło poznać.
Z lekkim uśmiechem uścisnąłem jego wyciągniętą rękę i schyliłem się, żeby podnieść towarzyszącą mi teczkę.
— To dla mnie, tak? — zagadnął, przypatrując się walizce z ciekawością.
— Tak, mam panu dostarczyć pewien wykaz... — powiedziałem i podparłem teczkę na kolanie, żeby ułatwić sobie otworzenie jej.
Green machnął pulchną ręką i uśmiechnął się szeroko.
— Nie, nie. Załatwimy to później, dobrze? A teraz już chodźmy! — zakomenderował i odwrócił się na pięcie.
Ruszyłem za nim. Green poruszał się szybkim, sprężystym krokiem, który zupełnie nie pasował do jego okrągłej postury. Nadążanie za nim wcale nie było prostym zadaniem, szczególnie że - nie zważając na szybkie tempo marszu - mężczyzna nadal podtrzymywał rozmowę.
— Jest pan uczniem kierownika Hotchnera, prawda? Tak podpisuje wszystkie dokumenty, "kierownik Hotchner", da pan wiarę? — zapytał, prychając głośno. — Co u niego?
— Asystentem. — poprawiłem. — Jestem asystentem.
— Czyżby? — zdziwił się i zatrzymał tak nagle, że mało na niego nie wpadłem. — Jestem pewien, że napisał "uczeń"...
Przyłożył dłoń do skanera, który - po wydaniu z siebie wysokiego pisku - wyświetlił panel do wpisywania kodu. Moją uwagę przykuło czerwone światło mrugające gdzieś pod sufitem. Spojrzałem w tamtą stronę i mój wzrok spotkał się z mechanicznym okiem kamery obrotowej.
— Zapraszam — odezwał się Green, ruchem dłoni pokazując otwierające się drzwi. Wkroczyłem do małego pomieszczenia, które okazało się być windą. — Tak czy siak, co u niego? — rzucił mężczyzna, wtaczając się do elewatora i nachylając się nad kolejnym skanerem, który bronił dostępu do panelu wyboru piętra. Liánxùxìng-3 był zdecydowanie lepiej chroniony niż moja stacja.
— Nie wiem — przyznałem, wzruszając ramionami. — Zdaje się, że to co zwykle.
Naprawdę nie byłem w stanie odpowiedzieć na pytanie, co u Hotchnera. Nie zwierzał mi się, a i nie znałem go wystarczająco długo, żeby móc stwierdzić, jakie jego zachowanie oznaczało normę, a które od niej odbiegało. Z resztą, pewnie nawet jego norma jest nienormalna.
— Rozumiem, rozumiem. — mruknął Green, wyprostowując się i wciskając na panelu trzeci przycisk od prawej. — Wybierzemy się teraz na przechadzkę do wybiegu klonów, a potem wstąpimy do mojego biura, dobrze?
— Wybiegu? — zdziwiłem się.
— Tak, wybiegu. — odparł, marszcząc lekko brwi. — Chyba, że najpierw pójdziemy zobaczyć nasz mały projekt... To znaczy, mój i "kierownika" — wypiął dumnie pierś. — Jest moim dobrym przyjacielem.
Z trudem udało mi się zamaskować parsknięcie. Na tyle dobrym, że Hotchner nie pamięta jego nazwiska.
— Ale z innej jeszcze strony... — zaczął Green, drapiąc się po zakolach. — Powinienem dać panu te badania... — westchnął głęboko, spoglądając na wskaźnik nad panelem windy. — Nie, nie! Pierwszy plan zawsze jest najlepszy. Wybieg, potem bąblownica, a na końcu mój gabinet.
W tym momencie drzwi elewatora otworzyły się, ukazując krótki na kilka metrów korytarz, na końcu którego stali dwaj strażnicy. Obaj ściskali w dłoniach karabiny.
— Green. — przywitał się jeden z nich, sięgając do czytnika dłoni na ścianie. — Które klucze będą?
— Trzynastka i dwadzieścia trzy, poproszę. — odparł mój towarzysz, zbliżając się do strażników z uśmiechem. Za to ja przyglądałem się rzędowi metalowych płytek, które pojawiły się na ścianie, po tym jak stróżujący ją odblokował. Wybrał dwa odpowiednie klucze i podał je Greenowi, który podziękował i ruszył nowo otwartymi drzwiami, których wchodząc nawet nie zauważyłem. Popędziłem za nim, podczas gdy strażnicy zajęli się zabezpieczaniem reszty kluczy.
— Później zobaczymy taki mój mały projekt. — oznajmił Green głosem wręcz ociekającym dumą. — To może i niewdzięczna praca, ale przynajmniej mam możliwość prowadzenia badań we własnym zakresie.
Mruknąłem coś w odpowiedzi, skupiając się bardziej na swoim otoczeniu niż słowach rozmówcy. Korytarz, którym szliśmy, był szeroki, a na jego ściany co jakiś czas nałożone były metalowe płyty z wymalowanymi numerami. Biała trzynastka jaśniała z prawej strony korytarza, dotarliśmy do niej w niecałą minutę.
Green wyjął klucze, które wcześniej schował do kieszeni kitla i spojrzał na nie wzdychając cicho. W końcu wybrał jeden i przyłożył do płyty w miejscu, gdzie było lekkie wgłębienie. Po paru sekundach rozległ się głośny pisk i płyta ruszyła w górę, znikając we wnęce w suficie. Ilość zabezpieczeń na tej stacji przyprawiała mnie o ból głowy.
Po odsunięciu płyty moim oczom ukazała się tafla szkła i wąskie drzwi. Za szkłem zobaczyłem idealnie białe ściany z materiału o dziwnej teksturze. Zmrużyłem nieco oczy, przypatrując się uważniej. Miejscami były wypukłe, innymi zaś ściągnięte, te dwie rzeczy układały się w prosty wzór, który był prawidłowy zarówno w poziomie, jak i w pionie. Jego tekstura i wygląd przywodziły na myśl coś miękkiego.
Mój wzrok powoli schodził w dół ścian, które okazały się kończyć niżej niż piętro, na którym się znajdowaliśmy - skutkiem czego, patrzyliśmy na zawartość pomieszczenia z góry.
Po bokach swoistego okna, przez które zaglądałem umieszczone były głośniki. Po paru sekundach rozruchu, uaktywniły się. Płynący z nich dźwięk ściął mi krew w żyłach.
Niski, gardłowy ryk rozbrzmiał w moich uszach. Jego wściekłe brzmienie budziło we mnie niepokój, jakby ktoś mi groził, chociaż nie rozumiałem słów. Bo ich nie było. Spojrzałem w dół. W pomieszczeniu stało około dziesięciu osób. Nie, nie... Tylko trzy osoby. Ale...
Uniosłem do góry ręce i zacząłem liczyć jak dziecko - na palcach. Jedenaście.
Nie. W sumie 11 osobników. Trzy osoby. Dwa razy po cztery klony i jedna trójka.
CZYTASZ
Urodziłam się na farmie dzieci
Science FictionRok 1093 po wydarzeniu tak ważnym, że zaczęto po nim liczyć lata. Ludzie już dawno skolonizowali Księżyc i Marsa, trwa proces oczyszczania Ziemi i zasiedlania Wenus. Zakazano budowy maszyn samoświadomych. Przewidywana długość życia wydłużyła się trz...