9. 5015080GJAQ

1.7K 216 32
                                    


— Melanie, ja się o ciebie martwię!

Wyciągnęłam szyję w górę, patrząc nad ramieniem siedzącego naprzeciwko Eza. Dwóch Kombinezonów rozmawiało w rogu sali, pochylając głowy nad swoimi zawiadamiajkami. Uśmiechnęłam się pod nosem i dałam znak Ezowi, że może przerwać swoją płomienną przemowę.

— Już nie patrzą. — rzekłam, opierając głowę na dłoni. Chłopak wzruszył ramionami i skierował wzrok na sufit.

Podczas integracji musieliśmy rozmawiać ze sobą jako nasze Oryginały. Czyli ja miałam trajkotać o moim ukochanym, a Ez prawić mi morały o tym, jakiż on zły i niedobry. Oboje już dawno zgodziliśmy się wywiązywać z tego przykrego obowiązku tylko wtedy, kiedy obserwują nas Kombinezony.

— Ale tak całkiem serio... — zaczął chłopak, nie odrywając wzroku ze sklepienia. — Nie jest dobrze z tą Mel. Ez się o nią martwi.

Prychnęłam, posyłając mu drwiące spojrzenie.

— Nie mów mi, że cię to obchodzi. — skrzyżowałam ręce na piersi, odchylając się na krześle. Ez żachnął się, ale jego wyraz twarzy szybko zelżał.

— Może trochę... Ej! — przerwał, bo zaczęłam się śmiać. Zgromił mnie wzrokiem. Przyznam, moje reakcje były czasem nieco wyolbrzymione, ale tak radziłam sobie z ciągłym brakiem nowych bodźców. Stłumiłam śmiech ręką, a drugą dałam mu znak, żeby mówił dalej. Tym razem to Ez prychnął.

— Trochę mnie obchodzi... W końcu, to tak jakby... my. — zaczął spoglądając na mnie wzrokiem, którego nie potrafiłam odczytać. — Nie uważasz, że to dziwne? Że jakby my jesteśmy tu, a oni są tam. Zupełnie tacy sami jak my - tylko starsi o dzień. — zaczął bębnić palcami o swoje kolano. Zawsze tak robił, kiedy się denerwował. Westchnęłam skupiając wzrok na jego tiku. Jakoś nie chciałam patrzeć mu w oczy. — Zobacz, genetycznie jesteśmy tacy sami. Nasze jedyne zadanie to, tak naprawdę, być nimi.

— Nie jesteśmy tacy sami. — przerwałam mu, podnosząc wzrok. — Jakbyśmy byli, to Kombinezony nie musieliby codziennie nam przypominać, że jesteśmy nimi.

Ez nieco zmrużył oczy. To zdanie brzmiało zdecydowanie lepiej w mojej głowie.

— Chodzi mi o to, — ciągnęłam, starając się jak najlepiej zobrazować, o co mi chodzi. — że ty jesteś 5321090NDTH. A on jest Ezequiel Shima. Ty się urodziłeś i wychowałeś tutaj, a on na Marsie. Co z tego, że genetycznie się nie różnicie, skoro Kombinezony muszą cię uczyć myśleć jak on? Łapiesz? — spojrzałam na niego pytająco, a on powoli pokiwał głową. — Dobra... — nabrałam w płuca haust powietrza. — Myślisz inaczej, czyli jesteś innym człowiekiem. Co z tego, że wszystko inne jest identyczne.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, Ez przestał bębnić na kolanie. W końcu westchnął i uśmiechnął się lekko. Spojrzał na mnie przepraszająco. Nie przekonałam go, ale nie chciał już ciągnąć tematu.

— Też dostaliście rano dodatkową dawkę witamin? — spytałam tak lekkim głosem, jakby przed chwilą nic się nie stało. Ez pokiwał energicznie głową. — To przez nas — oznajmiłam, zadowolona że podchwycił temat. — Jedna dziewczyna, Sara chyba, źle się poczuła i wymiotowała. Oczywiście wszyscy zaczęli wrzeszczeć, że to bąblownica. — przewróciłam oczami.

Ez skrzywił się nieco na wydźwięk ostatniego słowa. Wcale mnie to nie zdziwiło, to była obrzydliwa choroba.

— Mam nadzieję, że nic jej nie jest. — bąknął chłopak z autentycznym przejęciem w głosie. Pokiwałam głową, przychylając się do jego prośby. — Ale, wiesz, wracając do... — przerwał i uniósł ręce w obronnym geście, widząc moje zaniepokojone spojrzenie. — Do Mel! Um, Ez się martwi, że ten jej lovelas ściąga ją na złą drogę.

Urodziłam się na farmie dzieciOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz