— Melanie, ja się o ciebie martwię!
Wyciągnęłam szyję w górę, patrząc nad ramieniem siedzącego naprzeciwko Eza. Dwóch Kombinezonów rozmawiało w rogu sali, pochylając głowy nad swoimi zawiadamiajkami. Uśmiechnęłam się pod nosem i dałam znak Ezowi, że może przerwać swoją płomienną przemowę.
— Już nie patrzą. — rzekłam, opierając głowę na dłoni. Chłopak wzruszył ramionami i skierował wzrok na sufit.
Podczas integracji musieliśmy rozmawiać ze sobą jako nasze Oryginały. Czyli ja miałam trajkotać o moim ukochanym, a Ez prawić mi morały o tym, jakiż on zły i niedobry. Oboje już dawno zgodziliśmy się wywiązywać z tego przykrego obowiązku tylko wtedy, kiedy obserwują nas Kombinezony.
— Ale tak całkiem serio... — zaczął chłopak, nie odrywając wzroku ze sklepienia. — Nie jest dobrze z tą Mel. Ez się o nią martwi.
Prychnęłam, posyłając mu drwiące spojrzenie.
— Nie mów mi, że cię to obchodzi. — skrzyżowałam ręce na piersi, odchylając się na krześle. Ez żachnął się, ale jego wyraz twarzy szybko zelżał.
— Może trochę... Ej! — przerwał, bo zaczęłam się śmiać. Zgromił mnie wzrokiem. Przyznam, moje reakcje były czasem nieco wyolbrzymione, ale tak radziłam sobie z ciągłym brakiem nowych bodźców. Stłumiłam śmiech ręką, a drugą dałam mu znak, żeby mówił dalej. Tym razem to Ez prychnął.
— Trochę mnie obchodzi... W końcu, to tak jakby... my. — zaczął spoglądając na mnie wzrokiem, którego nie potrafiłam odczytać. — Nie uważasz, że to dziwne? Że jakby my jesteśmy tu, a oni są tam. Zupełnie tacy sami jak my - tylko starsi o dzień. — zaczął bębnić palcami o swoje kolano. Zawsze tak robił, kiedy się denerwował. Westchnęłam skupiając wzrok na jego tiku. Jakoś nie chciałam patrzeć mu w oczy. — Zobacz, genetycznie jesteśmy tacy sami. Nasze jedyne zadanie to, tak naprawdę, być nimi.
— Nie jesteśmy tacy sami. — przerwałam mu, podnosząc wzrok. — Jakbyśmy byli, to Kombinezony nie musieliby codziennie nam przypominać, że jesteśmy nimi.
Ez nieco zmrużył oczy. To zdanie brzmiało zdecydowanie lepiej w mojej głowie.
— Chodzi mi o to, — ciągnęłam, starając się jak najlepiej zobrazować, o co mi chodzi. — że ty jesteś 5321090NDTH. A on jest Ezequiel Shima. Ty się urodziłeś i wychowałeś tutaj, a on na Marsie. Co z tego, że genetycznie się nie różnicie, skoro Kombinezony muszą cię uczyć myśleć jak on? Łapiesz? — spojrzałam na niego pytająco, a on powoli pokiwał głową. — Dobra... — nabrałam w płuca haust powietrza. — Myślisz inaczej, czyli jesteś innym człowiekiem. Co z tego, że wszystko inne jest identyczne.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, Ez przestał bębnić na kolanie. W końcu westchnął i uśmiechnął się lekko. Spojrzał na mnie przepraszająco. Nie przekonałam go, ale nie chciał już ciągnąć tematu.
— Też dostaliście rano dodatkową dawkę witamin? — spytałam tak lekkim głosem, jakby przed chwilą nic się nie stało. Ez pokiwał energicznie głową. — To przez nas — oznajmiłam, zadowolona że podchwycił temat. — Jedna dziewczyna, Sara chyba, źle się poczuła i wymiotowała. Oczywiście wszyscy zaczęli wrzeszczeć, że to bąblownica. — przewróciłam oczami.
Ez skrzywił się nieco na wydźwięk ostatniego słowa. Wcale mnie to nie zdziwiło, to była obrzydliwa choroba.
— Mam nadzieję, że nic jej nie jest. — bąknął chłopak z autentycznym przejęciem w głosie. Pokiwałam głową, przychylając się do jego prośby. — Ale, wiesz, wracając do... — przerwał i uniósł ręce w obronnym geście, widząc moje zaniepokojone spojrzenie. — Do Mel! Um, Ez się martwi, że ten jej lovelas ściąga ją na złą drogę.
CZYTASZ
Urodziłam się na farmie dzieci
Ficção CientíficaRok 1093 po wydarzeniu tak ważnym, że zaczęto po nim liczyć lata. Ludzie już dawno skolonizowali Księżyc i Marsa, trwa proces oczyszczania Ziemi i zasiedlania Wenus. Zakazano budowy maszyn samoświadomych. Przewidywana długość życia wydłużyła się trz...