Rozdział 23

44 16 7
                                    

Przykucnęłam przy leżącym na ziemi, cały czas zachowując ostrożność. Jednak nic nie wskazywało na to, aby ktokolwiek znajdował się w pobliżu. Przyjrzałam się dokładniej mężczyźnie. Zsiniała, zbroczona krwią twarz, brak jakiegokolwiek ruchu, wyglądały, jak by nie żył. Jedyną metodą w tamtym momencie, aby się o tym przekonać, było sprawdzenie tętna.

Po przyłożeniu palców zdrowej ręki w pobliże tętnicy szyjnej, udało mi się wyczuć słaby puls. Spojrzałam na zegarek na nadgarstku, sprawdzając, która godzina. Widząc, że zostało mi piętnaście minut, a Bradley'a ani śladu, postanowiłam, że sama muszę sobie poradzić i wyciągnąć Geralda z tego budynku, a później zapewnić mu pomoc. Oczywiste było, że sama go nie podniosę.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, kiedy zaczęłam rozglądać się za czymś użytecznym, był wózek transportowy, taki na jakim czasami stawia się meble. Nie zwlekając ani chwili, przepchnęłam go w pobliże Etter'a i wkładając w to całe siły. Podciągnęłam go na tyle, aby nie spadł z niego. Napędzana adrenaliną krążącą w żyłach, zdążałam ku wyjściu z magazynu. Gonił mnie czas, w oddali słyszałam odgłos oddawanych strzałów. W głowie kołatała się tylko jedna myśl — przeżyć.

***

Minuta. Dokładnie tyle czasu zostało, zanim cała ta hala pójdzie z dymem. Geralda resztkami sił wepchnęłam na tylne siedzenia jeepa, po podjechaniu tuż pod betonowe podwyższenie przy magazynie. Siedząc na miejscu kierowcy, w miejscu, gdzie wcześniej zaparkował Brad, odliczałam sekundy, spoglądając na magazyn i czerwony samochód, który pojawił się w oddali, kiedy my byliśmy w środku.

Usłyszałam krzyki, strzały, a dosłownie moment po tym głośny wybuch. Odłamki rozrywanego hangaru lądowały niedaleko samochodu. Jakże wielkie pośród tego wszystkiego było zobaczenie we wstecznym lusterku Bradley'a, który oddając jeszcze strzały, zmierzał do samochodu. Kiedy już dotarł, wpadł z impetem na miejsce pasażera, zatrzaskując ze sobą drzwi.

— Jedź! — krzyknął, a ja mając na uwadze niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowaliśmy, ruszyłam z miejsca.

Dziękowałam Bogu za automatyczną skrzynię biegów, bo mój bark palił bólem promieniującym aż po czubki palców. Pędziłam, jak najszybciej się dało w tym zapuszczonym terenie, skupiając się na drodze. Bradley cały czas obserwował, czy nikt za nami nie ruszył.

Starałam się, jak najmniej ukazywać ból, który mi doskwierał, choć miałam wrażenie, że z każdą chwilą stawał się jeszcze silniejszy. Przyciskałam zgiętą w łokciu rękę do żeber, bo w danej chwili wydawało mi się, że to i tak najwygodniejsza pozycja. Trochę ryzykowna pozycja, będąc kierowcą, jednak dawałam radę.

— Dokąd teraz? — zapytałam Bradley'a, widząc, że dojeżdżamy do głównej.

— W lewo, a przy następnym zjeździe w prawo, później cały czas prosto. — Nie opartu o fotel siedzenia, trzymał broń tuż przy udzie. Na jego twarzy malowało się spięcie. — Co z nim?

— Wiem tylko tyle, że chyba jeszcze żyje, ale trzeba, jak najszybciej dostarczyć go do szpitala. Próbowali prawdopodobnie coś od niego uzyskać. — Kiwnął tylko głową i przyjrzał się mi.

— A co z twoją ręką?

— Nic, czym musielibyśmy się teraz przejmować — odpowiedziałam, nie mając zamiaru dokładać mu na głowę kolejnego problemu. Było już i tak wystarczająco dużo. — Bardziej martwię się o twoje plecy — stwierdziłam, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie.

Ewidentnie było coś z nimi nie tak. Nie opierał się o oparcie fotela, siedział w nieco dziwnej pozycji, a koszulka przykleiła się do nich i nabrała dziwnego odcienia, w stosunku do czerni. Jakby namakała... Miałam podejrzenia, że to mogła być krew. Nic się nie odezwał. Nawigował, w międzyczasie gdzieś dzwoniąc i mówiąc, że niedługo dotrzemy.

W otchłani kłamstwOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz