Rozdział XXIII - EPILOG

518 52 24
                                    


- Ocknij się, błagam - skamlenie stopniowo stawało się bardziej słyszalne.
Zdezorientowany przetarłem oczy, po chwili przywracając w myślach wszystko to, co wydarzyło się wcześniej. Zerwałem się na równe nogi. 
- Eric? - stanął przede mną mój przyjaciel, najwyraźniej autor wcześniejszych skowytów. 

Jego wyraz twarzy zdradzał wszystko. Wiedziałem, że było źle ale jemu udało się mnie w tym uświadomić dziesięć razy mocniej.
- Co się kurwa stało? Gdzie jest Blade? - szturchnąłem jego ramiona w celu wybudzenia go z pół-paraliżu.
Począł mówić. - Oni byli wszędzie - ukrył twarz w dłoniach - zauważyłem tego ogromnego mężczyznę, a potem ciebie, bezwładnie opadającego na nim. Musiałem coś zrobić...
- Eric, wiem, że jesteś w głębokim szoku ale błagam, muszę znaleźć Blade'a - usiłowałem przyspieszyć jego monolog.
- Odsyłają wszystkich. Uderzyłem tego goryla jakimś starym gnatem w głowę, chyba go zabiłem - drżał z nerwów, wbijając sobie własne paznokcie w skórę - przyniosłem cię tutaj.
Widziałem kapsuły, widziałem jak ich usypiają, widziałem Betty... - w tym momencie głos mu się załamał - nawet nie wiem, czy żywą. 
- Zostań tu. - Wybiegłem z małego pokoju nie mając pojęcia, gdzie właściwie się znajduję.

- Cały czas prosto i druga w lewo. Jesteśmy w strefie sprzątaczy - krzyknął Krzywoząb. Ostatni raz odwróciłem się do niego, rzucając mu krzywy uśmiech.
- Będzie w porządku, brachu.

Przykładając ucho do stołówkowych drzwi, złowiłem słuchem bezradne krzyki.
Ostrożnie podniosłem głowę, próbując dostrzec cokolwiek przez małe okienko.
- Blade - szepnąłem cicho, widząc mojego chłopaka pośród tłumu innych, wyraźnie boleśnie trzymanego przez silnie zbudowanego mężczyznę. Chciałem wbiec tam i przetrzepać facjatę temu staruchowi ale musiałem działać z rozumem. Ci faceci nie byli z Akrylionu.


Jakaś dłoń przykryła mi usta, ciągnąc mnie ze sobą do tyłu.
Zobaczyłem mojego ojca.
- Co do jasnej cholery się dziej... - oberwałem w brzuch.
- Stul dziób i mnie słuchaj. Nie będzie już więcej chłopięcych całusków i przytulasków, serce mi się kraja jak widzę, co nie tylko ty ale i reszta tych młodzieńców odstawiasz. Wstyd i hańba. Akrylion miał być miejscem dla prawdziwych facetów, nie dla ciot i jednego fajtłapy śliniącego się na widok młodej bibliotekarki  - nie miałem wpływu na pięść, która postanowiła wylądować na jego wątłej twarzy. Odsunął się, wypluwając krew.
- I po to ściągnąłeś swoje psy z Chicago? Żeby zniszczyli wszystko, co udało ci się do tej pory stworzyć? - nie dbałem już o to, czy ktoś mnie usłyszy. 

- Popełniłem błąd, tworząc gówno. Było miło ale Akrylion zostanie zrównany z ziemią. Mam wystarczająco dużo pieniędzy na rozkręcenie nowego biznesu, synu - uśmiechnął się.
 Jak postać z najgorszego koszmaru.
- Nie jestem twoim synem - kiwnąłem mu palcem przed twarzą.


- Świetnie! - Prychnął w skowronkach - czyli nie muszę przejmować się tym, że będzie ci przykro.
- Co kurwa? - Zbity z tropu chwyciłem go za kołnierz koszuli. Już się nie bronił, był na to za stary.
- Blade już nie będzie narażony na twoje zboczone przedsięwzięcia, wysyłają go do Kanady. Za moim rozkazem oczywiście. Kapsuła oznaczona numerem I, czyż to nie piękna liczba? Jedyna wystawiona na wakacje w Ottawie. 


- Dlaczego? dlaczego mi to robisz? - puściłem pogniecioną koszulę ojca, czując jak opadam z ostatnich sił. Bo wiedziałem, że nie jestem w stanie nic zdziałać.

- Ależ tobie mój chłopcze nie robię nic złego. Wraz z resztą pedalskiej gromady i swoim współlokatorem, o ile nie postanowię go tu zostawić za zabicie mojego strażnika, polecisz prosto do słonecznego Chicago. Spędzisz resztę życia z siostrzyczką albo znajdziesz sobie cycatą panienkę. - zaśmiał się, głośniej niż poprzednio. Pchnąłem go z całą siłą na ścianę. 
- Powinieneś zdechnąć - szepnąłem, nachylając się nad jego głową. Zamknął oczy w triumfalnym uśmiechu.



- Jebać to - kopnąłem w drzwi od stołówki, będąc gotowym na najgorsze. Nie zastałem w niej nikogo.

- Gdzie oni są? - Wściekle obróciłem się do ojca - gdzie oni kurwa są? - wbiłem pięść w ścianę, robiąc w niej głęboką dziurę tuż nad jego siwą głową.
- W 728. Miłego patrzenia, synku - głowa opadła mu na bok, pozwalając ściekającej krwi szybciej skapnąć na podłogę.



Sala numer 728.

Ta, dzięki której mamy dostęp do jedzenia i miastowych ekscesów.
Właśnie ta, która spowodowała, że mój ojciec mógł swobodnie przemieszczać się do Ur'u spod ziemi. Sala z kapsułami.

- Blade! - biegłem, omijając znane twarze. Miałem już wtedy na karku z trzech strażników.
Coś mnie tknęło. Obróciłem głowę, kierując ją w stronę kapsuł poustawianych prostopadle do mnie, a na wprost do chłopców, którzy niedługo po tym mieli się w nich poznajdywać.
- Blade... - szepnąłem, a następnie wykrzyczałem jego imię setki tysięcy razy.
Już mnie nie słyszał. Stał w małej kapsule z pustym wzrokiem skierowanym na swoje stopy. 
Stuknąłem w szybę, żeby mnie zauważył. Podniósł, a jego twarz rozpromieniła się jak u świeżo obdarowanego prezentami dziecka. Katowałem szybę uderzeniami jednak nie udało mi się na niej zrobić najmniejszej rysy.


- To na nic - opadłem na kolana, zaciskając zakrwawione dłonie. Wówczas on przyłożył swoją do szyby. Wyciągnąłem rękę aby się z nią spotkać od drugiej strony, jednak zostałem mocno schwytany od tyłu.

- Włączaj to ustrojstwo - zawołał kolos, który miał mnie w garści do kolegi po fachu.
- NIE, BŁAGAM, NIE! - łkałem, wydzierając się najgłośniej jak tylko pozwalało mi na to zdarte gardło.

Dobrze mi znany elektroniczny pogłos wszczął proces odliczania, a gdy zdążył doliczyć do dziesięciu kapsuła, na początku powoli, wybiła się w górę.

Ostatni raz rzuciłem spojrzeniem na Blade'a.
Mojego Blade'a, potrafiącego nawet w takiej sytuacji utrzymać uśmiech na twarzy.
Kapsuła zniknęła z zasięgu mojego wzroku, a ostatnim szczegółem, który poszczęściło mi się złapać wzrokiem był jej numer, wyryty na dolnej podstawie.

''XXIII''

AkrylionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz