Ostatnie słońce przed bitwą

25 3 0
                                    

Dla Jury.


Kolejny wolny dzień powitali mieszkańcy Minas Tirith, wolny od wojennego zamętu i szczęku oręża, od przeraźliwych krzyków i swądu ognia. W mieście wciąż jeszcze istniała trwoga, wszak Nieprzyjaciel nadal nie został pokonany; wielu mieszkańców i ich sojuszników leczyło rany zadane przez wielką nienawiść i wszyscy opłakiwali poległych, a nad chorymi trzęśli się z bólu i obawy - wojna jednakże była za nimi i o tym im od paru dni przypominało złote słońce.
Tego poranka świeciło ono wysoko i doprawdy mocno, na niebie zaś nie widniała ani jedna chmura, jeśli nie liczyć nieba nad Mordorem, tam bowiem z trudem szukano skrawków nieboskłonu pomiędzy czarnym kłębowiskiem. Od początku jednak dobre istoty oddzielały te dwa nieba, toteż wszyscy teraz bardziej przejmowali się słońcem (pod którego promieniami białe miasto zmieniało się w jeden potężny blask, jakby było miastem Gandalfa Białego) niźli złowrogimi oparami.
Taki to mocny blask zawitał do Domów Uzdrowień i szczęśliwi ci, którzy zdołali go ujrzeć. A był wśród tych szczęśliwców dzielny Meriadok. On wszak najszybciej powracał do zdrowia, co poznać się dało po jego apetycie - tym, który dotyczył jedzenia i tym, który się tyczył opowieści; ze wszystkich leczonych w tym przybytku on właśnie najmniej potrzebował snu i odpoczynku. Dlatego ochoczo wymykał się wraz z wiernym Pippinem do pobliskiego ogrodu pachnącego tyloma kwiatami, że hobbitom z początku aż tchu zaczynało brakować, tak mocna była ta woń. Zaśmiał się raz Pippin, że spośród wszystkiego tylko stokrotki rozpoznaje, na co mu Merry odkrzyknął: „Ach, szkoda, że nie ma tu z nami Sama! On by raz tylko zaciągnął tego powietrza i już znalibyśmy wszystkie nazwy!".

Dziś jednak Pippin dotąd się nie zjawił, podobnie zresztą Gimli i Legolas, którzy często zaglądali do Merry'ego i raczyli go różnymi opowieściami. Gandalf także gdzieś zniknął. I na nic się zdały poszukiwania w ogrodzie czy wypytywanie zielarzy! Merry wówczas jeszcze nic nie wiedział o wojskowej naradzie i decyzjach na niej podjętych. Nie wiedział, że przyjaciele niebawem wyruszą pod Czarną Bramę. Myślał więc, że wszyscy o nim zapomnieli i czuł się tak jak wtedy, gdy człapał za Théodenem i Éowyn, za ich niesionymi na marach ciałami, przez nikogo niezauważony.
Toteż nieszczęśliwy i osamotniony Merry leżał w łóżku, bo cóż też mu pozostało!, i patrzył na wpadające przez okna promienie, na ich taniec, próbując ułożyć dla nich jakąś zgrabną melodię.

Szczęście jednak wcale nie zamierzało opuszczać hobbita na dobre i wkrótce dało o sobie znać. Oto bowiem do komnaty wszedł nagle strażnik Domów, mówiąc:
- Gości ci prowadzę, zacny perianie!
Po czym prędko się oddalił do swoich obowiązków, mijając pierwej na progu przybyłych gości. A byli to Jeźdźcy we własnej osobie! Nie wszyscy wszakże, a tylko trzej: Éothain, marszałek Elfhelm i sam król Éomer. Merry jednakże uradował się tak, jak gdyby cały lud Eorla miał przed sobą. Wielce był też rad, że znów widzi marszałka, którego dużą darzył sympatią, że znów widzi Éothaina, z którym również zdążył się zaprzyjaźnić, wreszcie - nie miało granic szczęście niziołka, gdy patrzył na Éomera. Pokochał go bowiem Merry tak samo jak ukochał Éowyn i Théodena i cieszył się, że widzi go znów, w lepszym stanie niźli na początku, kiedy to Éomer czuwał przy rannej siostrze, zlękniony wizją śmierci.
Teraz jednak Éowyn zdrowiała, powoli wszak, lecz każdy był dobrej myśli. Éomer także, jeśli nie najwięcej. I o tym biedny hobbit też jeszcze nie wiedział.
- Witajcie, panowie! - wydukał wzruszony. - Witaj, Éomerze! Jak dobrze was widzieć!
- I my się cieszymy ze spotkania! - odrzekł grzecznie Éothain.
Éomer zaś przysiadł przy łóżku hobbita i, nie czekając aż inni uczynią to samo, powiedział:
- Wybacz nam, że dziś dopiero do ciebie przyszliśmy.
- Kiedy ja rozumiem! - zakrzyknął Merry i ciszej dodał: - Éowyn! Kochana Éowyn! Sam najchętniej czuwałbym przy niej, w dzień i w nocy, gdyby mnie tylko strażnik z Gandalfem tak nie przepędzali!
Uśmiechnął się Éomer.
- Widzę, że nie mniej ją kochasz niż my. Za to też będę ci wdzięczny aż do kresu dni, dzielny holbytlo.
Teraz i Merry się uśmiechał. „Nazwał mnie dzielnym" - pomyślał radośnie, lecz wcale przy tym nie zapomniał o drogiej Éowyn. Natychmiast o nią zapytał.
- Cień opuścił jej ciało, wkrótce opuści i duszę. - W głosie Éomera pełno było wiary. - Gdy tylko się zbudzi, rzeknę jej o tobie. Wiedz bowiem, że i ona martwiła się o ciebie.
- Sam mógłbym...
- Nie! - rzucił prędko Elfhelm, po czym przysiadł przy drugim boku łóżka.
Éothain także spoczął, na stołku nieopodal okien, gdzie wciąż tańczyły słoneczne promienie.
- Nie - powtórzył marszałek. - Tobie polecono odpoczywać, więc chociaż tego rozkazu usłuchaj! Słusznie cię przepędzano od Éowyn, sam wszak potrzebujesz opieki. Ale nie trap się, wkrótce ujrzysz księżniczkę, całą i zdrową, do tego czasu jednak leż tutaj spokojnie i nie wątp tak w nas!
- O czym waść mówisz?
- Może i dobrzy z nas rycerze, lecz niańki wcale nie gorsze! - oburzył się Elfhelm, choć raczej oburzonego tylko udawał. - Nie od dziś ona jedna wokół nas.
- Mówiła... - zaczął Merry, próbując zapanować nad chichotem.
Tymczasem Éomer nie zdołał zapanować nad zaciekawieniem:
- Co ci mówiła?
Merry spojrzał na niego ze zrozumieniem i zaraz go opuściło rozbawienie.
- Ano, że wyście ją wychowali, mości panowie, na taką, jaką jest.
Spojrzeli po sobie Jeźdźcy, poruszeni słowami niziołka.
- Mówiła też, że wielce was miłuje, ale to musicie, waściowie, sami dobrze wiedzieć.
Nie odparli nic na to Rohirrimowie, tylko w zadumie skinęli głowami. Pierwszy otrząsnął się Éothain, mówiąc, że pora odłożyć na bok smutki, przynajmniej na czas, dopóki się najważniejsze rzeczy nie rozstrzygną. Zgodzili się z nim Elfhelm i Éomer i wkrótce wszyscy trzej zajęli hobbita tak wyczekiwanymi przez niego opowieściami.

Merry słuchał z radością, nawet tego, co już sam dobrze wiedział i czego sam był świadkiem. Wszak z cudzych ust opowieści smakują najbardziej.
Kiedy Éothain opisywał ich pobyt w lesie Drúadan, Merry, wiedziony dawną ciekawością, z której wcześniej nie mógł się nikomu zwierzyć, zapytał:
- Éothainie, czy wiesz, co też miał na myśli wódz Wosów wtedy, gdy rzekł Théodenowi o polowaniu na nich?
- A więc i tam cię wówczas nie zabrakło! - zaśmiał się Éothain, lecz prędko spoważniał. - Pewien nie jestem, a choć i nas zdumiały tamte słowa, to żaden z nas nie zamierzał go dopytywać. Lepiej nie narażać się tym, którzy oferują ci pomoc w czarnej godzinie.
Éomer w tamtej chwili zerknął podejrzliwie na hobbita.
- Powiedz mi, holbytlo, o co nas posądzasz?
- O nic, o nic! - zapewnił żarliwie Merry. - Przysięgam na Shire, miły Éomerze, że żadna, choćby najmniejsza, zła myśl o was w głowie mi nie postała! Zastanawiam się tylko nad dziwnymi słowami Ghân-buri-Ghâna i chętnie bym się dowiedział, skąd się u niego wzięły tak oszczercze słowa.
Na to odezwał się marszałek:
- Mówiłem ci już w tamtym czasie, mości Meriadoku, że plemię Wosów nigdy nie było nam wrogiem. Ani nam, ani naszym przodkom. Przed nimi przeto Wosowie zasiedlili tamte okolice i później żyli z nimi w pokoju. Gdyby mieli na Wosów polować Nortowie albo Éothéodzi, to dziś żadnych Wosów by nie było, a przecież to Wosów nie tak dawno spotkałeś, prawda, panie Meriadoku?
Merry przytaknął. Éomer zaś rzekł:
- Skoro słyszałeś wtedy słowa Ghân-buri-ghâna, to pamiętasz zapewne, jak mówił, że nie walczą z Rohanem? Po cóż więc Rohan miałby walczyć z nimi? Boją się za to ciemności i orkowych napaści. - Éomer zaśmiał się gorzko. - Czyżby w strachu i ciemności brali za nas to paskudne orcze plemię?!
- Prędzej wzięliby za nas naszych braci Gondorian, Éomerze. - Éothain zniżył głos niemal do szeptu, jakby w obawie, że ściany mogą mieć uszy. - Pamiętacie, co jeszcze mówił wódz Dzikich Ludzi? Że dawniej ludzie z kamiennych domów - a więc z Gondoru, zacny niziołku - byli tak mocarni, że góry cięli jak myśliwi tną mięso?
- Lecz cóż to ma z nami wspólnego? - spytał Éomer.
Éothain obruszył się, tak jak się tego po nim można było spodziewać. Ciągnął jednak dalej:
- Wyczułem w tych słowach jakiś lęk... Kto wie, może Wosowie obawiali się i nadal obawiają ludzi Gondoru? Może to Gondorianie zapędzali się niegdyś do ich lasu i mylili małych ludków z dzikimi zwierzętami? To do Gondoru podobne. Mimo wszystko. Nas zaś mogli Wosowie pomylić z gondorskimi strażnikami, choćby tylko dlatego, że to nas prędzej można oczekiwać na tamtych ziemiach.
Żaden z Jeźdźców nic nie powiedział. Wcześniej Éomer jedynie kiwał głową, jakby po trosze zgadzał się z tym, co o Gondorze sądzi Éothain. Merry tylko słuchał i obserwował, wielce przejęty. Oczy miał jak Gollum, poliki zaś tak rumiane jak rumiany był Gimli, kiedy dobiegł do granic Rohanu.
Cisza trwała jeszcze chwilę i Merry zaczął się niecierpliwić, wciąż bowiem nie znalazł odpowiedzi na pytanie. Ale w końcu usłyszał Éomera:
- Być może. Któż wie! Nie pragnę jednakże zbyt pochopnie oceniać braci i nie chcę żalić się na dawne waśnie, na braci naszych w ich własnym domu. Myślę zresztą, że to mogła być sprawka Grímy.
- Grímy? - zdumiał się Elfhelm. - Nie, nie sądzę, Éomerze. Wiele złego da się rzec o robaku, ty sam wiesz o tym najlepiej, lecz jakiż to cel miałby mu przyświecać?
Oczy Éomera zabłysły tak, że Merry, choć wierzył w dobrotliwość przyjaciela, zapragnął w tamtej chwili schować się pod kocem i długo spod niego nie wychodzić. Dostrzegłszy niepokój hobbita, Éomer zapanował nad wzburzeniem i odezwał się nader spokojnie:
- Może to Gríma pod wpływem Sarumana wzbudził popłoch wśród leśnego ludu? Może krzyczał kłamliwie, iż przybywa w imieniu króla Théodena? Albo sam Saruman opowiadał im bajki o spodlonych Mistrzach Koni!
Elfhelm westchnął ciężko.
- Kiedy tak mówisz, Éomerze, wiele w tym słyszę sensu. Tak, zwłaszcza do Sarumana byłoby to podobne. - Wtem zerknął na hobbita i uśmiechnął się ciepło; Merry mógłby przysiąc, że marszałek puścił do niego oko. - Tyle pomysłów! Jak widzisz, miły nam holbytlo, nie doczekasz się jednej odpowiedzi i nie dowiesz się prawdy, chyba że zapytasz o nią kiedyś samego Ghân-buri-ghâna, o ile go jeszcze spotkasz, wszak jego to słowa nie dają ci spokoju. Lecz pamiętaj: żaden z Jeźdźców nie ma powodu, chęci, a tym bardziej serca do takiego okrucieństwa! Inaczej bowiem nazwać nie można wizji polowań na kogoś, kto po tej samej stronie się znajduje. Nie! Nawet orkom nie urządzamy rzezi, kierując się zawsze szacunkiem do wroga i wolą równej walki. Cokolwiek miał Ghân-buri-ghân na myśli, musi nas uważać za przyjaciół prędzej niźli za wrogów.
Zgodził się z nim Éomer.
- Prawda! Nazwał przecież nasze miecze jasnymi, zdolnymi pokonać ciemności. Rzekł też, że Dzicy Ludzie chodzą po lasach wolni - i oby tak zawsze było!
- Może... - wtrącił Merry. - Może, gdy mówił: „Nie polujcie już na nas"... Może Ghân-buri-ghân nie o was powiadał, a o wszystkich w ogóle ludziach?
- Może - westchnął marszałek Elfhelm. - Może masz rację, mości niziołku.
W głosie jego pobrzmiewał smutek, albo też żal - Merry nie był do końca pewien, lecz przeczuwał, że tematem Drúedainów przywrócił Elfhelmowi jakieś złe wspomnienia.
- Nikt się uchronić nie zdoła przed cudzą goryczą - mruknął Elfhelm, a gdy napotkał zaciekawione spojrzenie hobbita, wyjaśnił: - Ciebie, nasz Merry, wzburzyły niejasne słowa Wosów, nas jednak inne zabolały, dawno już temu.
Na twarzy marszałka pojawił się grymas bólu.
- Zwą nas bowiem słomianymi łbami, Forgoilami w ich języku, uparci Dunlendingowie. Uparci, bo od czasów Eorla do całkiem niedawna, do bitwy pod twierdzą Helma, trwali w przekonaniu, że to im się nasza kraina od Gondoru należała. Nie mogli znaczenia tego daru pojąć ani Freca, ani syn jego - Wulf, ani żaden z ich pobratymców. To dlatego toczyli z nami wojny, mimo że własną ziemię posiadali, podjudzani przez fałszywe słowa Sarumana. Przez niego jeszcze więcej myśleli, że ród Eorla jest rodem bezdusznym. I kto wie, może uważali też tak niektórzy spośród innych sąsiadów, mając nasz ród za złodziei i niegodziwców.
Pokiwał smętnie głową Éothain, szepcząc: „Dobrze, że się to wszystko skończyło".
A potem zapatrzył się w okno.
„No tak, w promieniach słońca szukają nadziei" - przypomniał sobie Merry, po czym zwrócił się do Jeźdźca:
- Éothainie?
- Tak?
- Nie chciałbym ci przeszkadzać...
- Pytaj śmiało, ciekawski przyjacielu! - Uśmiech rozjaśnił nieco oblicze Jeźdźca. - Bo widzę po twojej minie, że aż cię korci, by o coś zapytać?
- A i owszem. Wspomniałeś wcześniej o Gondorze. Czy to możliwe, by jego szlachetni mieszkańcy także sprawili wam przykrość?
- Cóż by ci rzec... - westchnął Éothain. - To długa historia.
I zaczął opowiadać. Poznał wówczas Merry piękną opowieść o wielkiej miłości gondorskiego księcia Valacara do nortowej przodkini Rohirrimów, Vidumavi i bardzo się wzruszył, co niezwykle rzadko mu się zdarzało przy miłosnych historiach.
Biedny Merry! Nie wiedział, że los przyniesie mu wkrótce jeszcze większe wzruszenie, gdy oto on sam, niziołek, będzie świadkiem podobnego uczucia pomiędzy jego dzielną Éowyn i księciem Faramirem.
Nagle głos Éothaina zadrżał i zmienił się ton opowieści. Prysnęło szczęście zakochanych i teraz przed oczami hobbita stanął obraz dawnych Gondorian patrzących krzywo na związek, który tak Merry'ego poruszył. Dowiedział się Merry o niebywałej dumie Gondorian, o ich pogardzie do „niższych" od siebie, o niechęci do mieszania krwi tych dwóch rodów. Wreszcie - posłyszał o dzielnym synu Valacara i Vidumavi, Eldacarze i bólu, jakiego Eldacar zaznał za sprawą Castamira Uzurpatora i wielu ówczesnych możnych.
Éothain snuł opowieść z coraz większym trudem, Merry zaś szlochał, słysząc o podłościach, jakimi były szyderstwa i napaść na Jeźdźców (których Merry miłował!), a kiedy Éothain doszedł do śmierci jednego z synów Eldacara, Ornendila, wtedy Merry cały się zatrząsł, przerażony ludzkim okrucieństwem, choć przecież widział i znał je dobrze, odkąd stał się częścią wielkiej wojny.
- Proszę, przestań! - załkał i, nieoczekiwanie dla wszystkich, wyskoczył z łóżka i stanął przed zdumionymi mężami.
- Przykro mi - powiedział cicho.
- Wracaj do łóżka! - krzyknął Elfhelm.
Wzrok miał łagodny.
- Co było - minęło. Do dziś się, co prawda, zdarzają wyrzekania po stronie niektórych Gondorian, lecz oddać im należy, że nie pragną rozlewu krwi jak ich przodkowie. Nie! - Elfhelm stanowczo pokręcił głową. - Nie pragną naszego cierpienia, to na pewno! Więcej - dziś są nam prawdziwymi przyjaciółmi.
- Braćmi - rzekł Éomer, patrząc na Meriadoka. - Jak już ich przy tobie nazwaliśmy.
Przytaknął Éothain, a Elfhelm zawołał:
- Dajmy już spokój przykrym tematom! Mało to mamy dziś zmartwień na głowie?
Ale Éomer zwrócił się jeszcze do niziołka:
- Nie znają takiej nienawiści w twoim kraju, prawda?
Nigdy nie był Merry tak zawstydzony jak w tamtej chwili, gdy stał naprzeciwko Éomera i słyszał w głowie jego, dręczące niczym echo, pytanie.
Wiedział bowiem, jak wiele wycierpiał młody Éomer, także w czasach, gdy był jeszcze dzieckiem, młodzikiem młodszym niż Merry czy Pippin! - a teraz cierpiał jak nigdy dotąd. Wszak wciąż musiał drżeć o życie Éowyn!
- Tak, to prawda... - Hobbit zamrugał szybko, chcąc powstrzymać kolejne łzy, ale zdążyli wszyscy dostrzec jego wzruszenie.
Meriadok zawstydził się dwakroć mocniej. „Miałem odwrócić Éomera od zgryzoty, a co robię? Zarażam go następnym smutkiem! Zachciało mi się, durnemu, rohańskich opowieści!". Policzki paliły go na myśl, co też może teraz o nim sądzić Éomer. „Słaby jesteś, Meriadoku" - pomyślał. - „I to, żeś chory, w Domach Uzdrowień, nie ma nic do tego".
Czynił sobie wyrzuty biedny Merry, ciągle łkając, lecz nagle czyjaś ręka starła mu te gorzkie łzy z polików. A kiedy hobbit spostrzegł, że łzy wsiąkają w rękaw królewskiej szaty, Éomer się odezwał:
- Nie wstydź się płakać, gdy do płaczu serce cię zmusza.
- Ale... - wydukał Merry. - Mnie jest tak przykro, że Shire...
Zaśmiał się Éomer i dokończył:
- Nie zna nienawiści?
Merry poczuł się wtedy tak, jak musiał czuć się Pippin, gdy go Gandalf na jakiejś głupocie przyłapał.
- To dobrze - rzekł Éomer. - To bardzo dobrze.
I w serdecznym geście położył dłoń na ramieniu hobbita, zagarniając go do siebie.
- Niech ci więcej nie będzie przykro!
Wówczas poczuł Meriadok siłę ludzi, których tak ukochał i jeszcze większą siłę ich przyjaźni. Uśmiechnął się więc radośnie, a wkrótce tak mu się zrobiło wesoło, że go Elfhelm o powód owej radości zapytał.
- Bo chyba znam już odpowiedź - powiedział Merry. - Doprawdy, jeśli Ghân-buri-ghânowi nic się wtedy nie pomyliło, to najwyraźniej musiał usiąść na własnej zatrutej strzale!

Opowieści znad BelegaeruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz