Nocy, czarna nocy

36 3 1
                                    


Dla Aune.


Wysoki, smukły - lecz postawny, i pełen powagi król elfów siedział na szerokim drewnianym tronie, całym rzeźbionym w liście i wijące się kwiaty, będącym dziełem jego ojca, Orophera.
Dookoła, między skalnymi kolumnami, wiele stało krzeseł, stołków i ław, których także dotknęła pamięć dawnych lat. Równie misterne i piękne, a zarazem bardzo wygodne, często służyły elfom szukającym wytchnienia po dniach pełnych pracy lub przygód. I tak też znów było - przy stołach zasiadło wielu z nich, w tym grupa Sindarów wmieszana pośród swoich leśnych braci.
Thranduil od czasu do czasu kierował na nich baczny wzrok, by upewnić się, że nikt nie opuścił pomieszczenia bez jego zgody. Czasy nie należały do zbyt bezpiecznych, toteż wszyscy mieszkańcy Leśnego Królestwa musieli przenieść się do pałacu na wyraźny rozkaz władcy. Thranduil widział, że większość z nich tęskni za szałasami i domkami w głębi puszczy, ale pozostał nieugięty. Oni sami jednak doskonale rozumieli sytuację i wdzięczni byli losowi za swojego władcę. Wzbudzał powszechny szacunek, a elfowie kochali go, nawet wtedy, gdy bywał zbyt surowy albo zbyt nieodgadniony - choć niezwykle rzadko mu się to zdarzało. Zawsze zaś zachowywał siłę, dzięki której nie dopuszczał wroga do ich królestwa.
Bezwiednie sięgnął dłonią do włosów, a wtedy smukłe palce zetknęły się ze splątaną gałązką. Nie założył żadnej z koron, jakie zwykle nosił. Zamiast tego oplótł skronie wiciami wierzby - leżały pod płaczącym drzewem, na żywe zaś elfowie nie chcieli podnieść ręki.
Nie pierwszy to raz, kiedy tak przystroił głowę, okoliczności zawsze były te same. Lecz tym razem nie mógł mieć takiej nadziei, co zazwyczaj, a i czuł wszystko inaczej; tak, jakby los wydarł mu część świata.
- Eärendil, Eärendil! - Usłyszał wzniosły okrzyk.
Wkrótce wielka sala, dotąd oświetlona jedynie blaskiem pochodni, rozbłysła światłem srebrnych lamp.
- Złodziejki - mruknął król, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Skalny prześwit ukazał, że noc zrzuciła właśnie granatową suknię i poczęła przyoblekać się w czerń.
- Czy dołączysz do nas, miły? - Królowa, smukła jak łania, stała obok syna i licznej grupy elfów gotowych do wymarszu.
Każdego dnia o tej porze elfowie, w zgodzie ze swym zwyczajem, zmierzali na skraj lasu, gdzie korony drzew nie przysłaniały już światła gwiazd, pod którym pragnęli wędrować. Sam król miłował dzieła Elbereth, nigdy bowiem nie widział piękniejszych od nich klejnotów. Tej nocy jednak nie chciał podziwiać gwiazd i miał im za złe, że skradły myśli jego ludu.
Pokręcił przecząco głową, obdarzając przy tym żonę najłagodniejszym z uśmiechów. Przyjrzał się jej i pozostałym. Na szaty koloru ziemi, rzek i koron drzew - jakby utkane dłońmi Yavanny, narzucili szare płaszcze. Delikatne jasne oblicza i szare spojrzenia ukryli pod kapturami, ale światło lamp, które trzymali w dłoniach zdradzało elfie oczy, ukazując zamknięty w nich blask. Także piękne długie włosy, od zupełnie jasnych, poprzez płowe, aż po całkiem ciemne nie uchodziły uwadze.
- Przysłońcie światło i sami lepiej się zakryjcie. - Król odszedł od tronu i stając przed ukochaną, zgarnął jej jasne włosy głęboko pod kaptur.
Kiedy wszyscy poszli za jego radą, wolnym krokiem przeszedł obok nich, uważnie przyglądając się łukom i reszcie uzbrojenia.
- Możecie iść - rzekł wkrótce.


Kiedy grupa z królową na czele podążyła krętymi korytarzami ku zaczarowanym wrotom, spojrzał na pozostałych domowników. Wszyscy szykowali się do wyjścia, ale tylko część z nich - pod wodzą Legolasa, także zmierzała ku gwiazdom. Pozostali szli do swych komnat, by oddać się snom. Idąc nieśpiesznie, poczęli śpiewać rzewne pieśni ku czci Elbereth.
Usłyszawszy je, Thranduil zastygł, przypominając piękny i żywy posąg. W jego złociste włosy wkradł się ciepły blask pochodni, lecz na pobladłym obliczu próżno było szukać emocji. Elf trwał tak przez kilka chwil, aż w końcu nogi same zaczęły go nieść.
- Dziś śpiew nie przyniesie nam światła - powiedział posępnie, znów zasiadłszy na tronie.
Odpowiedzią była cisza, która przez parę mgnień wydawała się prawdziwym darem. Nic już nie mąciło myśli, gdy słodsze dźwięki przestały mieszać się z westchnieniami pełnymi żalu. Król przymknął oczy i w duchu począł wzywać przyrodę, pragnął bowiem jej spokojnego szeptu - tak łagodnego, że pieściłby tylko lekko liściokształtne uszy, nie wdzierając się dalej.
Jednak mimo prób władca wciąż świadomy był ciszy, a im dłużej trwała, tym większe stawało się jego poczucie winy. Nazbyt gorzkie słowa wypowiedział do swych elfów!
Kiedy opuścił powieki, długie rzęsy dotknęły skóry, a podobne były w tej chwili do uginających się ku rosie płatków kwiatu.
- Panie? - Thranduil drgnął.
Elfowie nie odeszli. Stali przed nim i w milczeniu patrzyli wyczekująco.
Spojrzał smutno na ich oblicza.
- Źle, że wam przerwałem! - zawołał. - Śpiewajcie dalej, jeśli chcecie.
Czekał, obawiając się, że ponownie zasłuży na ciszę. Lecz w sercach jego poddanych więcej było nadziei.
Jeden z nich zwrócił się do niego życzliwie:
- Niech rześki głos Leśnej Rzeki przebije się przez ściany, niosąc ze sobą ukojenie. - Trzymając dłoń przy sercu, skłonił się. - Prędko do ciebie powrócimy. - I dodał, przypomniawszy sobie niedawne słowa króla: - Nie nam, wasza miłość. Lecz może wyśpiewamy choć trochę światła dla tych, którym będzie teraz tak potrzebne...
Po tych słowach elfowie odeszli, śpiewając.

Opowieści znad BelegaeruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz