20

1.3K 87 5
                                        

Wściekłość zalała mnie opanowując każdą komórkę mojego ciała, gdy siedziałam zakuta w łańcuchy, a przede mną stała kobieta, którą niegdyś uważałam za swoją matkę.

- Ty! - warknęłam pozwalając, by moje oczy zmieniły barwę, a zęby i paznokcie zmieniły się w kły oraz pazury.

Szarpnęłam ponownie za łańcuchy, ale te ani drgnęły.

- Nie wysilaj się - ponownie odezwał się mężczyzna. - Pociski, którymi was postrzelono zawierają płynne srebro oraz mieszankę chemiczną, która osłabia takich, jak wy.

Mówiąc to przez cały czas wyglądał na zadowolonego z siebie. Sara natomiast nie odrywała ode mnie przepełnionego nienawiścią spojrzenia niebieskich oczu.

- Pozwólcie, że się przedstawię - mężczyzna posłał nam krótki uśmiech, jakby to miała być towarzyska wizyta, a on chciał zaprzyjaźnić się z nami. - Nazywam się Scott Sorento. Jestem naukowcem i prowadzę badania nad waszym gatunkiem. Właściwie - jego oblicze nabrało bardziej okrutnego wyrazu - pracuję nad tym, jak się was pozbyć.

Ktoś z pozostałych szarpnął za kajdany, ale nie odwróciłam się, aby sprawdzić kto. Nadal wpatrywałam się w Sarę żałując, że wzrok jednak nie mógł zabijać i że nie leży jeszcze martwa pod moimi nogami.

- Te porwania i zgony to twoja sprawka - James mówił zaskakująco spokojnym tonem biorąc pod uwagę sytuację, w której się znaleźliśmy. - Tylko, po co?

Usta Sorento po raz kolejny rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, choć nie do końca był on wesoły. Coś w jego niebieskich oczach pozostawało rozżalone i wściekłe.

- Oczywiście - zbliżył się do nas poprawiając poły białego fartucha. - Wyjawianie wam moich motywów byłoby stratą mojego czasu biorąc pod uwagę, że i tak niebawem was również zabiję.

Po raz ostatni powiódł po nas spojrzeniem zanim odwrócił się i wyszedł. Ledwo zarejestrowałam odgłos zamykających się za nim drzwi, ponieważ wciąż większość uwagi poświęcałam Sarze.

- Gratuluję - odezwałam się pełnym jadu i wściekłości głosem. - Potrafisz wybierać wyjątkowych skurwieli.

Jej oblicze wykrzywiło się we wściekłości.

- Zamknij się! - wrzasnęła zamachując się ręką, jakby chciała mnie uderzyć, ale zrezygnowała w ostatniej chwili zaciskając obie dłonie w pięści. - To przez ciebie oni nie żyją, a teraz zapłacisz mi za to! Ty i cała reszta tych dziwolągów!

Domyślałam się, że przez oni rozumiała Deana oraz mojego nienarodzonego brata. Część mnie, ta wciąż zdolna do współczucia nawet tak popapranej kobiecie chciała zalać się łzami i krzyczeć, że nic z tego nie było moją winą oraz że mnie także zabolała śmierć brata nawet, jeśli dowiedziałam się o niej po latach, nigdy nie mając okazji nawet zdać sobie sprawy z jego istnienia, nie mówiąc już o zobaczeniu go czy rozmowie z nim. Nie miałam także nic wspólnego ze śmiercią Deana. Nie oszukiwałam się w tej kwestii. Może i kazałam wówczas Nathanowi go zabić, ale doskonale wiedziałam, iż zrobiłby to nawet bez moich słów.

- Dean był podłym chujem - odezwałam się już spokojniej. - Zasłużył na to, co go spotkało, a ty albo jesteś głupia nie wiedząc o niczym, albo równie chora, jak on.

Tym razem Sara nie opanowała złości. Jej dłoń uderzyła mnie w policzek, jednak zamiast bólu poczułam jedynie jeszcze większą wściekłość spowodowaną uderzeniem oraz satysfakcję na dźwięk łamiących się w jej dłoni kości. Kobieta krzyknęła z bólu cofając się po czym rzucając mi ostatnie nienawistne spojrzenie wyszła trzymając przy piersi zranioną dłoń.

- Zoe - zaczął Nathan, ale odwróciłam się w jego stronę posyłając mu słaby uśmiech na co zamilkł.

- Mówiłam prawdę. Dean zasługiwał na znacznie gorszą śmierć.

Ukochany westchnął po czym rozejrzał się po pomieszczeniu zapewne zastanawiając się nad drogą ucieczki. Chętnie zrobiłabym to samo, jednak świadomość, że to właśnie dzięki kobiecie, która powinna mnie wychować i kochać moja nowa rodzina znalazła się w tym miejscu skutecznie uniemożliwiała mi koncentrację. Szczerze nienawidziłam Deana i Sary jeszcze zanim w moje życie wkroczył Nathan, ale teraz miałam ochotę własnoręcznie rozszarpać ich oboje na malutkie kawałeczki rozkoszując się ich krzykami oraz błaganiami o litość.

- Cóż - odezwał się cicho James, wzdychając. - Teraz przynajmniej wiem, dlaczego tak chętnie związałaś się z tym idiotą.

Zapewne w obecnej sytuacji nie powinnam śmiać się czy choćby być rozbawioną, ale wiedziałam też, iż tą uwagą James chciał w jakiś sposób podnieść nas na duchu. Odwróciłam się w jego stronę mając nadzieję, że ujrzy w moich oczach wdzięczność.

- Tak czy inaczej - po raz pierwszy od porwania odezwał się Chris - musimy coś wymyślić.

On również był wściekły, ale nie pozwalał, żeby ta złość przesłoniła mu racjonalne myślenie. Mówił o tym, iż bez względu na wszystko powinniśmy trzymać się razem i że znajdziemy wyjście. Byłam wdzięczna całej ich trójce za to, że żaden z nich nie zaczął szaleć, a zamiast tego martwił się o nas. Zapewne taka była rola mężczyzn, jednak doskonale zdawałam sobie sprawę, że trzymałam się tylko dzięki ich obecności. Bez nich zapewne wpadłabym w szał, co mogłoby mieć tragiczne konsekwencje.

- Nathan - ukochany spojrzał na mnie pytająco przerywając tym samym rozmowę z ojcem. - Jeśli wydostaniesz się stąd musisz dotrzymać obietnicy.

Jego źrenice rozszerzyły się w reakcji na moje słowa, a na przystojnej twarzy pojawiło się niedowierzanie. Mężczyzna pokręcił gwałtownie głową, jakby chcąc odgonić od siebie myśli razem z moimi słowami.

- Nie zostawię cię Zoe.

- Obiecałeś - przypomniałam mu kładąc nacisk na to jedno słowo.

W niebieskich oczach ponownie ujrzałam ból i walkę, jaką toczył sam ze sobą. Tą samą, którą widziałam również tamtego dnia. Spuścił głowę, przyznając się tym samym do porażki. Zdawałam sobie sprawę, iż ta decyzja nie była dla niego nigdy łatwa, a kazać mu wybierać między mną, a naszą córką było okrucieństwem, ale dawno temu przyrzekłam sobie, że zawsze będę stawiała swoje dziecko na pierwszym miejscu i właśnie to zamierzałam zrobić. Jeśli naprawdę miałam niebawem zginąć musiałam zrobić wszystko, aby upewnić się co do tego, że mała będzie przez resztę życia bezpieczna i kochana.

- Nikt z nas tu nie zostanie - wtrącił się James. - Wyjdziemy stąd razem - oznajmił z mocą, wierząc w prawdziwość swoich słów.

- Niestety - w pomieszczeniu ponownie rozbrzmiał znajomy głos - nie mogę się z wami zgodzić.

Drzwi otworzyły się ukazując stojącego po drugiej stronie Scott'a Sorento z poważnym wyrazem twarzy.

- Żadne z was nie opuści tego miejsca żywe - dodał zbliżając się o kilka kroków.

Dopiero teraz dostrzegłam w jego prawej dłoni dość sporą strzykawkę ze złotym płynem w środku przypominającym trochę kolorem żywicę, którą widywałam na drzewach w lesie. Mężczyzna uniósł dłoń pozwalając byśmy dokładnie przyjrzeli się przyniesionemu przez niego przedmiotowi.

- To moi drodzy jest zmodyfikowany środek, który nazwałem cydr. Jego głównym zadaniem jest niszczenie waszych zmutowanych komórek.

Mówiąc to stanął bezpośrednio przed nami, a następnie każdemu z nas wstrzyknął dawkę płynu.

Nieumarli 03 - Nasze WilkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz