8

1.9K 105 4
                                        

* Zoe *

Nie chciałam zostawiać Alayi, ale Nadia stwierdziła, że jeszcze chwila, a oszaleje w domu. Dlatego Ana zaproponowała, iż zajmie się wnuczką, a my powinnyśmy wyjść na miasto. Obie. Może i tęskniłam za Nathanem nawet, jeśli nie było go dopiero od dwóch dni, ale miałam do tego pełne prawo.

- Co sądzisz o tej? - spytała blond włosa piękność wskazując na zieloną sukienkę na wieszaku.

- To zależy, którą z nas masz na myśli. Ty wyglądałabyś w niej świetnie - dodałam po chwili.

Materiał był jasnozielony i marszczył się na całej długości. Ja nie wyglądałabym dobrze w czymś takim. Podobnie, jak w sukienkach czy tunikach bez wyraźnie zaznaczonej talii.

- Mam podobną - stwierdziła po chwili przyglądania się jej. - James uważa, że za dużo kupuję - pożaliła się, na co miałam ochotę wybuchnąć śmiechem.

- Nie dziwię mu się - wyszczerzyłam się do niej rozbawiona. - Twoja szafa jest dwa razy większa od mojej.

- Tak, ale ty częściej zabierasz ubrania mojemu bratu.

- Punkt dla ciebie.

Zachichotała, a ja dołączyłam do niej. Oglądałyśmy jeszcze kilka sukienek, ale ostatecznie żadnej z nich nie kupiłyśmy. To był już nasz trzeci sklep, a wciąż nie wydałyśmy ani centa. Chyba Nadia wzięła sobie do serca słowa Jamesa.

- Mam ochotę na kawę i porcję lodów. Co ty na to? - zapytałam, kiedy przechodziłyśmy obok kawiarenki.

- Czemu nie - wzruszyła ramionami i obie weszłyśmy do środka.

W wystroju nie było nic szczególnego i nie grała tu też żadna muzyka. Zajęłyśmy miejsca przy jednym z wolnych stolików, a po krótkiej naradzie Nadia podeszła do lady złożyć zamówienie.

- Pamiętasz, jak pojechałyśmy do Atlantic City? - spytała nagle znad filiżanki cappuccino. 

Pokiwałam głową nie do końca wiedząc, o co jej chodziło. To miał być babski wypad. Miałyśmy się trochę rozerwać, odpocząć od naszych facetów i ich spraw. Niestety oni mieli inne plany i dołączyli do nas na miejscu, co w efekcie nie okazało się takie złe. Świetnie bawiłam się z Nathanem w kasynie.

- Może powinnyśmy to powtórzyć? No, może nie w Atlantic City - zreflektowała się widząc moją minę, - ale taki wypad dobrze by nam zrobił. Tylko pomyśl - mówiła z coraz większym entuzjazmem, próbując mnie przekonać. - Odkąd wróciłam James niemal nie spuszcza mnie z oczu, ciebie i małej też przez cały czas ktoś pilnuje. Wiem, że wciąż nie mamy pojęcia kto, ani dlaczego to robi, ale nie możemy żyć cały czas w ukryciu. To, że nie mogę nawet wybrać się bez obstawy do sklepu po jedzenie mnie wykańcza.

Wiedziałam, co miała na myśli. Bałam się o córkę, więc nie było mowy, bym zostawiła ją bez opieki i w jakikolwiek sposób naraziła na niebezpieczeństwo, ale ja sama miałam powoli dość tego ciągłego pilnowania, siedzenia w domu. Nawet teraz ledwo udało nam się wyjść tylko we dwie, a kiedy wrócimy obie będziemy miały przechlapane z tego powodu.

- Gdzie chcesz jechać?

- Nie wiem, ale chcę opuścić Chicago. Na dobre.

* Scott Sorento *

Do białego, laboratoryjnego fartucha starannie przypiął białą plakietkę, na której czarnymi, drukowanymi literami napisane było jego imię, nazwisko, a także tytuł doktora, który udało mu się zdobyć po tych kilku latach wyczerpujących studiów. Poprawił jeszcze lekko zmierzwione włosy, po czym opuścił swój gabinet  kierując się schodami w dół, na parter. Tam minął siedzącą w recepcji kobietę posyłając jej przyjazny uśmiech i wyszedł na zewnątrz przez oszklone, dwuskrzydłowe drzwi. Wiatr niemal natychmiast rozwiał poły fartucha, więc klnąc w myślach na nieprzyjemną pogodę pospiesznie zapiął kilka guzików.

- Witam - uniósł głowę słysząc męski głos. Przed nim stał mężczyzna w średnim wieku ubrany w ciemnoszary garnitur, z idealnie ułożonymi, ciemnymi włosami.

Brązowe oczy patrzyły na niego z powagą, niecierpliwością i ledwo dostrzegalną irytacją. Zupełnie, jakby mężczyźnie nie podobało się, iż musiał tu być. Wysilił się więc na swój najbardziej przekonujący uśmiech, chcąc zjednać sobie sympatię starszego mężczyzny, choć najchętniej posłałby go do diabła.

- Witam. Jestem doktor Sorento i to ja do pana dzwoniłem - przedstawił się wyciągając dłoń. Jego gość ścisnął ją mocno. Trochę zbyt mocno, jak na jego gust. - Pan McLaren, prawda?

- Tak, ale od razu uprzedzam, że mam napięty harmonogram.

Miał ochotę wywrócić oczami. Zaraz po tym, jak walnąłby go w ten zarozumiały pysk. Zamiast tego kiwnął głową wskazując wejście do budynku.

- W takim razie zapraszam do środka.

Poprowadził go wzdłuż korytarza, aż do windy. Wcisnął odpowiedni przycisk i czekając, aż winda zabierze ich na drugie piętro zaczął opowiadać mężczyźnie o swoich najnowszych badaniach. Tych legalnych, rzecz jasna. Kontynuował wyjaśnienia kierując mężczyznę do odpowiedniej sali, a później objaśniając mu dokładniej eksperyment, który przeprowadzał w tym czasie jeden z jego pracowników.

- Jak rozumiem - przerwał mu w pewnej chwili McLaren - macie już gotowy produkt.

- To właśnie jest problem - zaczął ostrożnie Sorento. - Koszty produkcji na chwilę obecną przekraczają nasze możliwości, dlatego - nie dokończył, ponieważ jego towarzysz prychnął, po czym odezwał się sam.

- Szukasz sponsora.

Sorento widząc kpinę w brązowych oczach resztkami sił powstrzymał się przed gwałtowną reakcją. Potrzebował tych pieniędzy, a to oznaczało, że potrzebował również takiej szumowiny, jaką był McLaren czy inni jego pokroju. Biznesmeni z masą forsy, którzy zarabiają na naiwnych.

- Sam pan widzi, że nie ma żadnych problemów z produkcją. Ponad to produkt jest najwyższej jakości. Nic pan nie traci.

- Pozwól - odezwał się kpiąco drugi z mężczyzn, - że sam to ocenię. Prześlij mi do jutra cały kosztorys. Przejrzę go i zastanowię się nad pańską propozycją doktorze Sorento.

Wiedział, że ich spotkanie dobiegło końca i jeśli miał być ze sobą szczery nie liczył na wiele. Spodziewał się, że McLaren zainwestuje najwyżej marne kilka tysięcy, oczywiście żądając z zysków ze sprzedaży drugie tyle w zamian. Obserwując zamykające się za jego gościem drzwi zaklął głośno, po czym odwrócił się i wściekły ruszył do piwnicy oraz znajdującego się w niej drugiego, mniejszego laboratorium. Zastał w nim tylko dwóch mężczyzn, Othisa i Johnsona. Obaj pracowali w pocie czoła pochyleni nad mikroskopami i próbkami. Odchrząknął zwracając w ten sposób na siebie ich uwagę.

- Jak idą badania? - spytał nadal wściekły, zaciskając dłonie w pięści.

- Są postępy - odpowiedział od razu Othis. - Cydr wydaje się reagować pozytywnie na najnowszą próbkę.

To go ucieszyło, ale dostrzegł w oczach naukowca wahanie. Zmarszczył brwi.

- Ale?

- To wciąż nie do końca to, o co nam chodzi - wyjaśnił tym razem Johnson. - Te badania zabierają sporą część funduszy i jeśli będzie trzeba jeszcze je przedłużać - tym razem to Sorento mu przerwał.

- Zajmijcie się swoją robotą - warknął zły. - Doskonale wiem, ile kosztują mnie te badania.

Opuścił laboratorium czując nieprzyjemną gorycz. Musiał zdobyć potrzebne środki. Nie ważne, w jaki sposób.

Nieumarli 03 - Nasze WilkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz