Rozdział 19

464 41 7
                                    

Minęły dwa tygodnie od śmierci Jay, a ja nadal miałem przed oczami ten straszliwy obraz Louisa osuwającego się po szpitalnej ścianie i dławiącego się własnymi łzami. Zachodził się i ledwo mógł łapać oddech pomiędzy okropnym szlochem jaki wychodził z jego ust. Sam stałem w tamtym momencie jak otępiały, wpatrując się w ten obraz, który miałem przed sobą. Nie mogłem się ruszyć, nie wiedziałem co mam zrobić. Podejść? Wpatrywać się dalej? Wszystkie opcje w tym momencie wydawały się złe. Głośny szloch nie ustępował, pomimo mijających minut. Rozejrzałem się wokół siebie. Lottie płakała cichutko w ramionach swojego chłopaka, a Fizz z bliźniaczkami były obejmowane przez dziadków. U nich również spływały pojedyncze łzy. U Louisa wszystkie jego uczucia, które tkwiły w nim przez ostatnie kilka dni, wybuchły teraz, w momencie, gdy ostatni oddech opuścił ciało Jay. Przez cały ten czas udawał, że się trzyma, aż nie posypał się jak delikatna filiżanka, która spadła z najwyższej półki. Gdy płacz był już cichszy, podszedłem do niego, bardzo powoli. Twarz miał schowaną w łokciach, a nogi podciągnięte do klatki. Kucnąłem przed nim, kładąc delikatnie swoją dłoń na tej jego.

- Zostaw mnie – powiedział głosem, który pociachał moje serce na drobniutkie kawałeczki. Był w nich czysty ból, który był dla mnie zupełnie obcy, powodował paraliż wszystkiego z czego się składałem.

- Nie. Nigdzie się nie wybieram. Nie zostawię cię - odpowiedziałem, mocniej ściskając jego malutką dłoń.

Oparłem swoje czoło o jego głowę i ponownie usłyszałem cichy płacz. Każdy kolejny dźwięk rozdzierał moje serce jeszcze bardziej, o ile w ogóle tak się dało. Moje największe szczęście cierpiało, a ja nie mogłem zrobić nic. Dosłownie nic.

- Kochanie – wyszeptałem i przyciągnąłem jego jeszcze mniejsze niż zawsze ciało do siebie.

Był taki mały, że jedyne o czym marzyłem to o możliwości schowania go do kieszeni i bronienia od wszelakiego bólu.

Pod naciskiem jego ciężaru usiadłem na ziemi, przyciskając go jeszcze mocniej. Louis nie przestawał płakać, mocząc moje ubranie, co w tamtym momencie najmniej mnie obchodziło. Złapał się kurczowo mojej koszulki, którą zaczął szarpać. Z jego oczu wypływało coraz więcej łez, a z ust krzyk.

- Dlaczego? Dlaczego? Nie powinno ją to spotkać! Słyszysz? Nie powinno! - krzyczał coraz głośniej, pięściami waląc w moją klatkę piersiową. Nie jakoś bardzo mocno, ale tak desperacko. - Gdybym tylko mógł umarłbym za nią! Zasługiwała żeby żyć. Była... była taka dobra. - Wybuchł szlochem, jeszcze większym niż na początku.

Złapałem jego piąstki w swoje dłonie, ponieważ bolało mnie to. Bolało mnie to zewnętrznie i wewnętrznie.

- Shhhh – wyszeptałem, przysuwając go ponownie do siebie. - Cichutko. Jestem tutaj, tak?

Pokiwał tylko głową i schował twarz w zagłębiu mojej szyi. Jedną ręką trzymałem go mocno w pasie, drugą głaszcząc go kojąco po tyle głowy.

~*~

Trzy dni po pogrzebie Jay, musiałem wrócić do siebie. Mój manager kazał mi wrócić na jakiś czas do Stanów, ponieważ za długo przebywałem w Londynie, nie pokazując się publicznie. Informacja o śmierci mamy Louisa, rozeszła się bardzo szybko, więc ludzie zaczęli doszukiwać się mojej obecności w jego życiu. Nie chciałem, ale musiałem go zostawić. Nie wytrzymałem jednak długo. Po trzech dniach w Nowym Jorku, gdzie sfotografowano mnie podczas spotkania z Nickiem i jakąś kobietą, wróciłem do niego. Zastałem go tak, jak go zostawiłem. Zamkniętego w swoim pokoju w domu rodzinnym. Nie wychodził z łóżka od półtorej tygodnia. Praktycznie nic nie jadł, ani nie pił. Przez cały dzień po drugiej stronie drzwi panowała cisza. Jedynie w nocy Lottie mi powiedziała, że słychać cichy płacz. Wiele razy próbowałem go przekonać żeby mnie w puścił do środka. Obiecywałem, że nie odezwę się ani słowem, nie będę namawiać go do niczego, lecz na marne. Zawsze odpowiadała mi cisza. Louisowi nie było łatwo, ale dziewczynkom również. Potrzebowały starszego brata, nawet jeżeli mieliby razem siedzieć na kanapie i płakać. Gdy wróciłem, byłem świadkiem jak mały Ernest płacze przy jego drzwiach i woła „Acho, plose otwós". Nie otworzył. Tego samego dnia, wieczorem znowu pojawiłem się przy jego pokoju.

Your place is by my side // LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz