Rozdział XXXVI

1.9K 191 39
                                    

Opuściłem bicz. Po włosach, które zmieniły się w strąki, skapywała krew wymieszana z potem. Obraz przed oczami rozmazywał mi się. Ciemny, oszklony korytarz zdawał się na zmianę krótszy i dłuższy. Krzyki i jęki wydawały się zbyt głośne. Moje imię, wybijające się z kakofonii wokoło, obudziło mnie nieznacznie. Ktoś krzyczał moje imię, ale ja mogłem tylko mocniej zacisnąć palce na rączce zabójczej broni.
Nie słyszałem nic więcej prócz mojego imienia. Imienia i krzyków bólu.
A nie...
Słyszałem coś...
Przestań.
Ktoś, krzyczał, bym przestał. Co przestał? Nie mogłem tego zrozumieć. Krew nieprzyjemnie, niczym kwas wyżerający skórę, spływała po mnie. Czyja była ta krew? Moja? Nie... nie czułem bólu. To zdecydowanie była obca krew. Tylko dlaczego czułem jej ciepło na całym ciele? Dlaczego czułem jej smak w ustach? Dlaczego dłonie ślizgały mi się po rączce bicza przez szkarłatną krew, która otaczała mnie zewsząd? Dlaczego było jej aż tyle...?
Hell, przestań!
Kto to wołał? Niczym natrętna mucha, te słowa latały dookoła mnie, nie dając spokoju. Skrzywiłem się, gdy jedno z nich wyjątkowo głośno wrzeszczało, z jękiem i bólem. To było nieprzyjemne. Słyszenie tych głosów. Chciałbym się od nich odciąć i zrozumieć, dlaczego wszystko otaczała krew. Choć... Gdzie mogłem znaleźć odpowiedź?
Nie wiem sam... Powieki zaczęły robić mi się ciężkie, jednak ich nie zamykałem.
Z bólu zapiekło mnie ramię. Dodatkowo było to ramie, w które lata temu zostałem uderzony tasakiem. To było naprawdę tak dawno... A teraz ten sam bólu znów powrócił. Sięgnąłem ręką do źródła bólu i napotkałem niewielki przedmiot wystający z mojego ramienia. Zmarszczyłem brwi, wyciągając z ciała niewielki sztylet, którego przeważnie muszą używać szpiedzy, albo osoby pod przykrywką, które nie mogą mieć ze sobą zbyt wiele broni. Przynajmniej tak podejrzewałem. Był dziwnie mały i... po prostu dziwny jak na broń.
Chwila... znałem ten sztylet...
Składał się w pół. Jedna część było to ostrze, ciągnąc się po wewnętrznej stronie, a drugą częścią była drewniana rączka. Wyglądał na dość stary. Często używany, niedbale. Nie czyszczony zbyt często z krwi. Znałem go...
Dotarło do mnie dopiero po momencie, że to nie jest żaden sztylet, ani nóż. To była brzytwa. Brzytwa, której używałem do mordowania z bliska.
Więc... co moja brzytwa robiła w moim ramieniu?

[Perspektywa Mefistofelesa Stigmatusa]

Alarm rozbrzmiał niespodziewanie, a po sali bankietowej poniosło się echo jego wycia, a potem symfonii paniki i szaleństwa, które rozbrzmiały między ścianami wielkiego pomieszczenia.
Musiałem złapać mocniej Vogela za przegub ręki, by nie porwał go tłum, biegnący ku wyjściu. Ludzie potykali się o siebie i przewracali jak domino. Deptali, rwali suknie pięknie wystrojonych dam... Gangsterzy zniknęli tak szybko, jak załatwiali sprawy, ale ich dziwki nie miały widocznie takiej zdolności i musiały o własnych siłach biec na niewyobrażalnie wysokich szpilkach i w skąpych bieliznach wraz z tłumem. Wydawało mi się, że krzyki nie ustaną nigdy.
Skupiłem się więc na zajęciu się ochroną Vogela. Ostatnie co mi zazwyczaj przychodziło na myśl, była to ochrona, ale widząc tą małą i nieporadną istotę w moim uścisku, zmusiłem się, by złapać go mocniej w pasie i niczym przez rwącą rzekę, zacząłem podążać w stronę schodów. Gdy stanąłem na pierwszym stopniu, byłem pewien, że szmaciana lalka w moich ramionach dawno straciła wolę życia.
Przecież za to go tak nienawidziłem. Nie walczył, nie umiał. Podążał za nurtem. Jeśli wpadł do złej rzeki to nie zmieniał jej biegu, a podążał śladami poprzedników. Był zachłanny, był hipokrytą, był okrutnym kłamcą i oszustem. Najgorszym z najlepszych hakerów...
Nienawidziłem go, bo mu ufałem. Być może przez to nienawidziłem sam siebie?
- Knypku? - zapytałem, rzucając go na schody. Samemu upadłem na stopień obok. Ludzie tłoczyli się z krzykiem przy drzwiach, a alarm nieustanie ranił moje czułe uszy. Lükex prawdopodobnie był u kresu wytrzymania w swoim wątłym ciałku i słabym zdrowiem. Był słaby. Po prostu słaby.
Nie mniej, chłopak podciągnął się na rękach i podtrzymując łokciami, łapał oddech. Makijaż zmył się po części z twarzy, ale to tylko pogorszyło efekt - wyglądał jak paleta niezdecydowanego malarza. Nie potrafiłem się zdecydować czy czarne, rozmazane powieki były bardziej śmieszne, czy przerażające, ale gdy spojrzał na mnie z powagą i pokiwał głową, mogłem tylko samemu się dźwignąć na nogi.
- Nasz sygnał. Musimy dołączyć do reszty - zauważyłem i łapiąc go za ramię, podciągnąłem do góry. Chłopak ledwie ustał na nogach, ale dzielnie zacisnął dłonie w pięści. Zrobił pierwszy krok po schodach... i ledwie ustał.
Syknąłem. Nie mieliśmy czasu na jego wielkie upadki i podnoszenie się z cholernego bólu i cierpienia.
Na szczęście Niemiec zrozumiał, że alarm i tak trwa już długo i pewnie nasi mają już problemy - co w normalnych warunkach by mi nie przeszkadzało, myśleć jak bardzo mogą mieć przejebane, a mi nic do tego - więc zdecydował się zrzucić szpilki, mające robić efekt tylko przez chwilę i zdecydował się boso wbiec po kolejnych stopniach schodów.
Jego ból na twarzy upewnił mnie, mimo braku pięknej sceny przemiany rodem ze słabego musicalu, Vogel się zmieniał.
Na moich oczach.
Ruszyłem dalej, odkładając te przemyślenia na spokojniejsze czasu. Czułem oddech prywatnej armii Morcorpu na karku. A zabawa jeszcze się nie rozpoczęła.

Szkoła Morderców IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz