Rozdział XL

2.2K 204 91
                                    

[Perspektywa Lükexa Vogel]

- Denerwujesz się? - zapytała się mnie Alva, gdy oczyszczała moją klawiaturę z okruszków herbatników, które wpadły w przestrzeń między klawiszami. Dopijałem herbatę, siedząc na sfatygowanej kanapie. Uniosłem wzrok na androida.
- Być może...
- Czyli tak? - dopytywała dalej, przez co przypomniałem sobie o moim zamiarze zablokowania jej ciekawość i upór w dążeniu do otrzymania informacji. Skrzywiłem się tylko próbując złożyć jakąś konkretną odpowiedź.
- To oczywiste, że się boję - zauważyłem. - Będę robił coś, czego nigdy w życiu nie zrobiłem.
- Robiłeś wiele symulacji - zauważyła. - Oraz przekalkulowałem ze mną wszystkie możliwe scenariusze, uwzględniając każdy margines błędu.
- Alva, proszę cię - zacząłem z westchnieniem. - Nie każ mi brzmieć jak moja matka...
- Czyli jak?
Wywróciłem ostentacyjnie oczami, czując już szczerą irytację. Alva była moim dziełem, fakt, jednak ilekroć zachowywała się skrajnie dziecinnie. Owszem, rozumiałem iż uczy się żyć jak normalny człowiek, jednak... nie czułem się na siłach towarzyszyć jej w poznawaniu ludzi, oraz odpowiadaniu na ciągłe pytanie "czyli jak".
Od tego była pani Sky. Jednak ona... kiedy ostatnio ją widziałem, przeżywała jeszcze śmierć Iskry.
W końcu zdecydowałem się na rozmowę, choć wiedziałem, że nim ją zakończę, będę już nieźle poirytowany. Kiwnąłem głową, by usiadła obok mnie na kanapie i odstawiłem niedopitą herbatę z miodem. Android wykonał moje polecenie i usiadł obok. Osunąłem się na jej kolana i przewróciłem na plecy.
Alva nie wydała się poruszona tym faktem.
- A więc? - przypomniała o swoim pytaniu, a ja tylko skinęłam głową.
- Mówisz o kalkulowaniu i obliczeniu ryzyka - kiwałem głową. - Ale kalkulacje to nic z prostym, prawdziwym życiem. Realny świat rządzi się swoimi skomplikowanymi zmiennymi, których nigdy nie zrozumiemy. Dlatego, jakich bym obliczeń nie zrobił, prawdopodobnie podczas operacji wszystko pójdzie inaczej.
- Dlatego boisz się świata realnego?
Na to pytanie, po karku przebiegł mi zimny dreszcz. Utkwiłem spojrzenie w Alvie, która jak lalka zdawała się oczekiwać moich słów z ciekawością. Tą samą miną co zawsze, z tym samym zamyślonym wyrazem twarzy. Zacisnąłem palce w pięści, zbierając w sobie siłę do odpowiedzi.
- Tak - oświadczyłem w końcu. - Boję się prawdziwego życia. Boję się prawdziwej śmierci.
- A wiesz, że czyni cię to...
- Wiem - uciąłem, niezdolny do wysłuchania. - Nie musisz tego mówić - uznałem i wstałem z kanapy. Android obserwował mnie bacznie, kiedy podszedłem do metalowego krzesła ze skórzanymi pasami, przygotowanego dla Hella.
- Z nastaniem wieczora, zaczniemy operację wydobycia przepisu, bez uszkodzenia mózgu Aliquid. Nie wiem jak to się skończy. Jednak wiem, czuję...
- Czujesz?
- Tak. Czuję, że z momentem, gdy to zrobię, zacznie się nowy rozdział w historii świata - wyszeptałem, dłonią dotykając zimnego metalu.

[Perspektywa Hella Aliquid]

Wieczorem, po pani komendant Kornelii nie zostało już nic prócz zużytej prezerwatywy i odrobiny jej perfum na mojej szyi.
Opuściła Szkołę równie szybko co do niej przybyło i nie widziałem, by ktoś po niej płakał.No, może ten mały Vogel, ale chłopak i bez tego był dziwny. Poza tym jedno wspomnienie obolałych stóp po szpilkach, wystarczyłoby na nowo pogrążył się w swojej nienawiści do świata.
W małej kuchni pokoju akademickiego nie było nikogo. Mefistofeles prawdopodobnie siedział w pokoju. Tak jak... Bardzo często ostatnimi czasu. Co jakiś czas zaglądała do niego Alva, albo mały Niemiec osobiście. Jeśli akurat ten drugi był w akademiku. Zazwyczaj spał w swojej pracowni, a Alva dbała, by nie zapominał o takich przyziemnych czynnościach jak mycie się, jedzenie, wypróżnianie i odpoczynek. Dzieciak miał z tym wyraźne problemy. Szczególnie z myciem się. I odżywianiem. Nie dość, że był chory jak to podkablowała mi Sky, to dodatkowo zupełnie o siebie nie dbał. Nie miał chęci przeżycia. Zero. Tylko te pieniądze i pieniądze. Cholerstwo jedno. Pod względem zachłanności był wyjątkowo nienormalny.
Za pieniądze oddałby życie. To czyniło go po części jednym z nas. Psychopatów.
Siedziałem nad kubkiem kawy, która okazała się lepszym wyborem niż czysta, a w ręku trzymałem już wypalonego papierosa, z którego unosiła się nieznaczna smuga dymu. Lubiłem patrzeć jak dym umyka ku górze, by zniknąć niezauważalnie z pola widzenia, tak jak znika to w ludziach życie. Czasami widziałem w poszczególnych smugach dymu coś na kształt ludzkiej sylwetki, która pięła się ku górze, wiła niczym wąż, by w końcu zniknąć ze świata niczym właśnie ta strużka dymu.
Niesamowite, czyż nie?
Ktoś przekroczył próg kuchni. Leniwe kroki bosych stóp. Nie były to jednak kroki żadnego z moich współlokatorów.
Obok mnie na wysokim stołku usiadł szczupły chłopak, w zawiniętym turbanie na głowie. Kilka kolorowych pasm włosów wystawało spomiędzy ciasno zwiniętego ręcznika.
Na brwi miał tylko kilka kolczyków, które nie wydały dźwięku gdy obrócił do mnie swoje szare spojrzenie, patrząc na mnie lekko karcąco. Choć od mojego powrotu do Szkoły nie mieliśmy wielu szans rozmawiać, zdążyłem zauważyć, że nie lubił gdy paliłem.
Nim jednak którekolwiek z nas wypowiedziało jakiekolwiek słowo, Artmate postawił na blacie wysoki i wąski pojemnik w kształcie walca. Zakrętka była nawet nietknięta, czyli albo nie były jego, albo nigdy ich nie używał.
- Twoje leki.
O proszę.
- Na co? Na leczenie głowy już chyba za późno - odparłem, wywracając oczami i bawiąc się wypalonym papierosem. Rozruszałem jego zwęglone części na całym blacie, przesuwając je palcem z miejsca na miejsce.
- Magnez, żelazo i kilka witamin - kontynuował. - Zużywasz tyle adrenaliny, że wypłukujesz sobie wszystkie ważne do życia składniki. Od tego można umrzeć.
- Bo zatrzymanie akcji serca to przyczyna śmierci o jakiej marzy każdy psychopatyczny morderca - kontynuowałem swoje sarkastyczne podejście do życia. Kolorowy spojrzał na mnie z wydętymi polikami, jak obrażone dziecko.
- Oczywiście - prychnął. - Jak chcesz. Zdechnij se.
- Wow, Arty. Co to za nowy wymiar miłości do mojej osoby? - spojrzałem na niego uważniej. Chłopak, a właściwie już mężczyzna, podrapał się po szczęce, gdzie widziałem kilkudniowy zarost. Mimo tego, miał gładką skórę, która kryła pod lśniącym blaskiem idealności, zepsutą duszę i serce.
- Puknąłeś Kornelie - zauważył. - Ostatnio wszyscy się pukają...
- I co z tego? - prychnąłem. - Jesteśmy już całkiem duzi, chyba można od czasu do czasu doświadczyć dorosłych rozkoszy - mruknąłem, zaciskając palce na kubku kawy.
No bo, nie żebym był z siebie jakoś specjalnie dumny. To, że z nią spałem, miało w sobie jakieś zabarwienie zaufania. I dobrej zabawy. Kornelia wykonywała polecenia, nie pytała, nie żartowała, ale robiła co mogła by ułatwiać zadanie. Poszła ze mną nad grób rodziców. Poszła i powiedziała niewiele więcej niż:
"Przykro mi, Hell".
Tak, tylko tyle. Ale to było naprawdę wystarczające. Nie za dużo, nie za mało. Wystarczająco, by wiedzieć, że mogę się na kimś wesprzeć, a jednocześnie nie było to przytłaczające.
Jednak teraz, gdy wyjechała, nie czułem specjalnego żalu.
- Niby możecie - odparł w końcu kolorowy. - Ale nie podoba mi się to. Bycie dorosłym.
- Ale taki jest stan rzeczy - wzruszyłem ramionami. - Chcesz dopisać do swojej listy schorzeń syndrom Piotrusia Pana?
- Nie mam takiej listy - prychnął. - Gdyby ktoś to próbował policzyć to by mu miejsca nie starczyło. Poza tym... nie lubię sobie tego wypominać. Jestem tak samo normalny co ty. Może nawet bardziej...
- Zapewniam, że bardziej - wtrąciłem. Odsunąłem w końcu od siebie kubek i wziąłem do rąk pudełko, które ze sobą przyniósł. Przysunąłem je pod oczy, marszcząc lekko brwi i odczytując niewielkie literki składu. Nie podobało mi się to.
- Stabilizatory?
- No... coś musi cię stabilizować - mruknął, wzruszając ramionami, na co wywróciłem oczami. Czyli mądra gadka z początku nie była jego autorstwa.
- Od kogo to masz? Od Deana, tak? - pytałem warcząc i odstawiając kapsułki na bok. Artmate skrzywił się lekko i pokiwał głową. Potem wyciągnął zza pasa niewielki nożyk i zaczął obracać nim na blacie, bawiąc się, i starając się znaleźć środek ciężkości i utrzymać go jak najdłużej w pionie.
Znałem ten numer. Pokazanie, że ma broń. Zapewnienie siebie i przeciwnika, kto tu ma przewagę.
- Troszczy się o ciebie. Powinieneś się cieszyć, że masz kogoś tak genialnego i troskliwego u swojego boku - zauważył. - Mój brat też tak o mnie dba. Wie czego mi potrzeba...
- Twój brat, to nie jest zdziczały gej w celibacie - wywróciłem oczami. Artmate zacisnął palce na rączce noża, przy wspomnieniu o Zectorze.
- Ale mój brat ma własne grzechy. Umówimy się, że przy naszym kochanym Trzecim, to mój brat jest największym zbereźnikiem - warknął.
Domyśliłem się, że to nie jest kwestia dyskusyjna. Nawet nie próbowałem podejmować dalszej rozmowy w tym temacie.
- Hell... Zrozum Deana - zaczął jeszcze raz, po krótkiej przerwie. - Pamiętasz co powiedziałeś mi, kiedy odchodziłeś ze Szkoły?
- Powiedziałem, że jesteście dla mnie kochaną, ale zjebaną rodzinką - opadłem, a na moich ustach mimo ciężkiej atmosfery w powietrzu, rozkwitł słaby uśmiech. Artmate skinął głową, rozluźniając uścisk.
- Dokładnie. Dean też jest jej częścią. Teraz jest jej głową. I chcę o ciebie zadbać - zapewnił mnie. Potem zsunął się ze stołka i schował nóż znów za pas. Poklepał mnie po ramieniu, na co z zaskoczeniem odkryłem, że może i jest chudy, ale zdecydowanie silny.
- Więc nie bądź chujem i wróć do rodziny - skończył i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie z pustym kubkiem kawy i rozsypanymi częściami papierosa na blacie. Ah, no i przemyśleniami na najbliższe kilka minut.

Szkoła Morderców IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz