Rozdział XLV

1.6K 162 41
                                    

[Perspektywa Mefistofelesa Stigmatusa]

Ogień. Wszędzie był już ogień. Oddychałem dymem, oraz swądem benzyny. Nadal miałem kanister w rękach, mniej więcej w połowie już pusty. Co miałem jeszcze spalić...?
- Mefistofeles?!
Głos zaskrzeczał w słuchawce, przez co skrzywiłem się. Huk ognia trawiącego belki podporowe oraz ściany. Korytarz Szkoły zmienił się w korytarz z piekła rodem, ujawniając czym naprawdę był ten budynek.
- Czego?
- Były tylko dwa wybuchy. Masz trzeci granat?!
- Mam go - zapewniłem sucho, a zabójczy przedmiot poklepałem w kieszeni. - Oddalcie się. Gdy skończę dołączę do was w lesie.
- Pamiętaj o swoim celu.
- Właśnie do niego zmierzam - zapewniłem i rozłączyłem się z dowódcą oddziału, prywatnej armi Morcorpu.
Powolnym krokiem, rozkoszując się gorącem w jakim się znajdowałem, mijałem kolejne zniszczenia jakie powodował ogień. Z oddali słyszałem krzyki bólu i przerażenia. Pewnie na kogoś spadła belka, bo zaraz rozległ się huk, a cały budynek zadrżał. Walił się. Nareszcie. Musiałem się pośpieszyć, jeśli chciałbym spełnić wszystkie wymagania najwyższego generała i wizjonera, który był powodem dla którego się tu znajdowałem.
Minąłem laboratorium Vogela. Zobaczyłem tam jakieś poruszenie, więc zatrzymałem się i stanąłem na moment w progu. Tutaj nic nie płonęło, a śmiałem nawet rzec, że wszystko było normalnie. Widocznie Elektra musiała wszystko dodatkowo zabezpieczyć... W sensie Lükex. Nie Elektra. Zacisnąłem usta, zły na siebie.
Komputery warczały, jakby był to kolejny dzień pracy. Tylko jeden z ekranów był rozświetlony, reszta czekała w uśpieniu na swojego pana. Budynek znów zadrżał, gdy runęła kolejna ściana, prawdopodobnie w głównej części Szkoły, jednak ta sala zdawała się nie zwracać na to uwagi. Domyśliłem się, że prawdopodobnie jest nowszą dobudówką, mającą własne fundamenty i jedynie połączoną z właściwym budynkiem jedną ścianą.
- Wyłaź Vogel! - wykrzyknąłem, wyciągając z kieszeni trzeci granat. - Bo wysadzę cię razem z tym twoim laboratorium - dodałem obracając w palcach niewielki przedmiot.
Odpowiedział mi tylko ogień wyziewający się z korytarza. Kilka kabli zaczęło się topić od gorąca panującego w całym budynku.
Nikogo tu nie było? Czyżby uciekł? No tak, to potrafił najlepiej. Zostawiać mnie samego w środku akcji, uciekać od odpowiedzialności, pomocy, a nawet tych, którzy uważali go za przyjaciela. Typowe.
- Dlaczego...? - zapytał zduszony głos, wydobywający się zza ściany, gdzie stała machina służąca do ładowania Alvy. Następnie, właściciel głosu, po zdradzeniu swojej kryjówki wyszedł mi na spotkanie, twarzą w twarz. Choć powiedzenie "twarzą w twarz" w przypadku moich metru osiemdziesięciu, oraz jego metr pięćdziesiąt z hakiem można było uznać za niezły dowcip. Nie mniej, Niemiec wyprostował się, dumnie unosząc głowę. Żałosne.
- A dlaczego nie? - parsknąłem, odpowiadając pytaniem na pytanie. Nie lubił tego, choć sam tak robił z lubością. Hipokryta.
- Nie mniej... sprytne - orzekł Vogel, na co zmarszczyłem lekko brwi. - Wszyscy widzieli zdrajcę we mnie... W końcu byłem tym genialnym, wywyższającym się, zbudowałem Alvę, oraz pracowałem dla Morcorpu dłużej niż ty... Wszyscy sądzili, że nadal mają na mnie haka i cały czas z nimi współpracuję... Podczas gdy to ty byłeś podwójnym agentem.
- Błyskotliwie - przyznałem. - Jednak mylisz się w jednej sprawie. Tylko w jednej, jednak niesamowicie istotnej. Tak istotnej, że gdy to przegapiliście, ja mogłem spokojnie działać... A teraz mogę spalić tych psychopatów, tych morderców, tych...
- Przecież też jesteś psychopatą! Mordercą! - wykrzyknął oskarżycielsko, na co ze zdenerwowania aż powieka mi zadrżała. Oraz palec który trzymał sznurek granatu. Podszedłem bliżej chłopaka, mimo iż ten nawet nie drgnął. Rozkoszne. Z powodu jego dumy i przerośniętego ego, był na wyciągnięcie ręki morderczego piromana.
- Może i jestem zabójcą, mordercą i podpalaczem... Ale wiesz? Nie jestem taki jak wy. Ja nie jestem owładnięty psychopatią, podświadomą potrzebą mordowania, albo robienia innych niszczących was rzeczy... Ja nie jestem tacy jak wy - powiedziałem bardzo powoli, z rosnącym gniewem w głosie.
W momencie, gdy w jego czarnych oczach, rozpaliły się iskry olśnienia, zdzieliłem go w skroń pięścią. Musiałem się powstrzymać przed zbyt mocnym uderzeniem, by przypadkiem nie zabić tego delikatnego chłopaczka. Niemiec padł jak długi na ziemię, kończąc tym samym swoje wywyższanie. Teraz był na poziomie moich butów, czyli tam gdzie zawsze powinien.
- Zdrajca - powiedziałem raz jeszcze, na głos, upewniając się, że zabrzmi to równie słodko, co w mojej głowie. To powinien być słodki smak, tak słodki jak tylko się da, w końcu to miała być moja zemsta, moja zemsta za to, co nastąpiło po tym jak jego modyfikowany głos zniknął w słuchawce, moja zemsta za to jak mnie zraniono, gdy już mnie złapali...
Jednak w ustach czułem dym spalenizny. Nawet on nie smakował tak dobrze jak zazwyczaj. Wszystko nagle zaczęło smakować gorzko i trochę słono. Jak słone łzy.
- Zdrajca...
Ale kto tu był większym zdrajcą? Ja tylko odpłacałem się mu pięknym za nadobne, to nie tak, że teraz nie mogłem odbezpieczyć granatu i rzucić go na nieprzytomne ciało. To nie tak, że wyciągnąłem z ucha słuchawkę, chcąc na moment odciąć się od nieznośnego głosu.
Schowałem granat do kieszeni i pochyliłem się do leżącego Niemca. Słabo oddychał, choć przy podłodze było więcej świeżego powietrza niż wyżej. Niedługo sam będę musiał założyć maskę.
Uniosłem jego ręce, jednak zaraz potem okazało się, że unoszę go całego z niesamowitą łatwością. Sama skóra i kości. Czy wziął dziś leki? Czy wie jak przytyć? Czy zaczął się porządnie leczyć, odkąd tu jest?
Otworzyłem okno i wyrzuciłem go przez nie w krzaki. Dobrze, że jego laboratorium było na parterze. Z chęcią wyrzuciłbym go z wysokości dachu... Choć nie wiem, czy dałbym radę.
- To ostatnie okazanie miłosierdzia - oświadczyłem, nieprzytomnemu Lükexowi. Chyba idiota ze mnie, ale cóż.
Założyłem na nos i usta maskę, którą wcześniej miałem owiniętą przy szyi. Mój żaroodporny strój sprawdzał się znakomicie, dlaczego zdecydowałem, że pomogę trochę płomieniom przedostać się do tego pomieszczenia.
Jeśli nie mogę spalić Elektry, to spalę cały jego sprzęt, jego życie.
Kolejny wybuch wprawił w panikę pozostałych przy życiu w budynku. To pewnie aparatura Vogela, do której dostał się w końcu ogień. Nie potrzebowałem nawet granatu - cudownie.
Został mi więc ostatni cel na drodze. Ostatnie pomieszczenie, stojące na drodze do ostatecznego zniszczenia tego miejsca. Ostatnia ściana podtrzymująca konstrukcję. Ostatnie miejsce do spalenia, do pożarcia przez ogień.

Szkoła Morderców IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz