Rozdział XXXVII

1.7K 186 33
                                    

[Perspektywa Lükexa Vogel]

Stałem, czując jak wtapiam się w ścianę za swoimi plecami. Nie mogłem się ruszyć. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a ręce mogły się tylko rozpaczliwie łapać gładkiej ściany. Żałowałem, że mam okulary na nosie, bo nie chciałbym tego widzieć.
Hell oszalał, to było pewne. To, jak złapał Mefistofelesa, było brutalne i fizycznie niemożliwe. Uniósł go nad ziemię, jedną ręką, zupełnie nic sobie nie robiąc z zadawanych obrażeń!
A gdy Iskra w niego wbiegła... Mój Boże, krzyknąłem spanikowany na głos, co i tak niewiele zmieniło w panującym chaosie.
Ale najgorszy nie był wcale moment, kiedy Iskra wypadła przez okno. Najgorszy był krzyk Mefistofelesa, gdy Iskra wyślizgnęła się mu z rąk. Tak, to był moment, kiedy zapomniałem jak się oddycha i nie chciałem już sobie przypominać.
Potem strzał, który padł z nie wiadomo skąd, spowodował, że Hell padł na ziemię jak długi. Nie zwróciło to jednak niczyjej uwagi, bo Kornelia nadal walczyła z ochroniarzami, a Mefisto gdy tylko wstał od okna, nie oglądając się również ruszył w wir walki.
Tylko ja podszedłem, na ołowianych nogach i z drżącymi dłońmi, do bezwładnego ciała Hella.
Z jego piersi wystawał pocisk. Specjalny pocisk przystosowany do odpowiedniego modelu snajperki, mający za zadanie uśpić zwierzę z wielu metrów. Często kupowali je kłusownicy na czarnym rynku globalnym, ale dawka ta tutaj... była mniejsza niż na słonia afrykańskiego, jednak większa niż dla człowieka. Mogłem się od razu domyślić, co jest grane.
- Dean? - zgadłem włączając słuchawkę, i odciągając ciało Hella na bok. Po krótkiej ciszy odezwał się głos.
- Skąd wiedziałeś, że przyjadę? - zapytał grobowo Dyrektor. Prychnąłem, głosem pozbawionym radości. Było to raczej prychnięcie bezsilności i strachu. Znów schowałem się za wnęką w ścianie i modliłem, by Mefistofeles i Kornelia odparli ochroniarzy.
- Prosiłeś bym wgrał Alvie monitoring pracy serca. Umówmy się, że jestem najgenialniejszym i najbogatszym knypkiem, jakiego w życiu poznałeś, okej? - zaproponowałem ironicznie, gdy tylko to zostało mi oprócz strachu, i wychyliłem się niepewnie zza rogu.
Mefistofeles walczył w ręcz, wykopem pozbawiając przeciwników broni, albo przytomności. Kornelia nadal strzelała nadchodzącym ochroniarzom w kolana, jednak musiała się już zorientować, że zamordowanie działa znacznie lepiej.
Oparłem się o ścianę i wziąłem dwa głębokie wdechy.
Kolejny strzał rozbił szybę i powalił przeciwnika, z którym ścierał się Mefistofeles. Chłopak jak demon, nie zrobił sobie z tego wiele i zabrał się za kolejnego ochroniarza.
- Co mam zrobić...? - zapytałem niemo w przestrzeń, patrząc na nie równą walkę. Choć jak już zdążyłem zauważyć, żadna walka toczona przez Szkołę Morderców nie jest równa. Śmiem twierdzić, że celowo wysyłają tych ludzi na samobójcze misje by mieli większą motywację...
Iskra...
Potrząsnąłem głową, i łapiąc się za nią, skuliłem się w rogu. Strzały padały zewsząd, krzyki i okrzyki bólu nie miały końca. Czasem Kornelia krzyknęła coś do Mefistofelesa, a potem znów następowała salwa ostrzału.
- Sugerowałbym przejście do dalszej części planu - odezwał się głos Deana w słuchawce, aż przerażony drgnąłem. Spojrzałem na niewielki dysk, który miałem nadal przy sobie i wychyliłem się zza ściany.
Za ścianą utworzoną z ciał ochroniarzy znajdował się długi korytarz, zakończony krótkimi schodami, które miały mnie doprowadzić do głównego komputera Morcorpu. Dysk, który miałem w rękach nosił w sobie wirusa, zaprogramowanego w tylko jednym celu - niszczenie każdego dokumentu w sieci komputerowej firmy, gdzie występowało słowo "Szkoła".
Program był rozwiązaniem dość kiepskim, na dłuższą metę, jednak z nieuzasadnionych przyczyn Mefistofeles odradził wysadzenie całego głównego serwera Morcorpu. Wspominał coś o ukrytych zabezpieczeniach, które i tak uratują serwery i szczerze mówiąc, choć znałem jego zerowy poziom znajomości technologii, zgodziłem się na rozwiązanie z wirusem. Napisanie go, zajęło mi nie mało czasu, ale jak powszechnie wiadomo, nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych.
No, może po za przejściem przez tłum ochroniarzy, skupionych w tym momencie na strzelaniu do Mefistofelesa, który widocznie wpadł w szał.
- Vogel?
­­­­- Dam radę - zapewniłem Dyrektora ostatni raz i ruszyłem biegiem, na ugiętych nogach.
Co ciekawe, biegnąć blisko ściany, nikt nie zwrócił na mnie specjalnie uwagi i prawie niepostrzeżenie ominąłem walczących.
Pędząc ile sił w nogach, co jakiś czas przytrzymując okulary na nosie, prawie zderzyłem się ze ścianą. Wszystko rozmywało mi się przed oczami, bynajmniej z winy mojego słabego wzroku. Adrenalina? Strach? Jedno z dwojga, obu nie lubiłem.
Oparłem się o ścianę, nadal słysząc strzały. Pozwoliłem sobie na kilka chwil złapania oddechu, a potem chwyciłem za klamkę, otwierając gwałtownie drzwi.
Krótkie schody pokonałem z niesamowitą prędkością, przeskakując co dwa stopnie - co jak na mój wzrost było i tak sporym wyczynem - a potem stanąłem w progu, próbując rozpoznać pomieszczenie, gdzie się znalazłem.
Wielkie, długie i rozświetlone od lampek komputery, przypominające szafy, stały ustawione w rzędzie, wydając z siebie odgłos zbiorowego, cichego powarkiwania.
Na drżących nogach, ruszyłem do jednego z panelów sterowania i szukałem podłączenia USB, by wpiąć dysk. Gdy tylko to zrobię, odczekam aż wszystkie serwery zostaną zawirusowane, a następnie zabierając stąd jakiekolwiek dowodu mojej obecności w tym pomieszczeniu, ucieknę. Ucieknę, dam znać Mefistofelesowi i Iskrze, zbierzemy ciało Hella, a potem w mało widowiskowy sposób znikniemy z budynku, jak gdyby nigdy nic.
W końcu znalazłem na panelu wgłębienie na końcówkę kabla. Drżącymi dłońmi wpiąłem dysk i przez chwilę w napięciu czekałem czy na ekranie dysku pojawi się informacja o nawiązaniu połączenia.
Po dobrych kilku sekundach moich nerwów, pojawiło się dobrze mi znane, niemieckie hasło mówiące o złamaniu zabezpieczeń i dostania się do wewnętrznych systemów.
Odetchnąłem, dokładnie w momencie, gdy ktoś odbezpieczył broń.
Odskoczyłem od ściany, a wpięty dysk zawisł na samym kablu, który na szczęście utrzymał jego ciężar. Na wyświetlaczu nie pojawiło się ostrzeżenie, ani informacja o zerwaniu połączenia, jednak nie to było teraz moim największym zmartwieniem.
- Black Jack... - wyszeptałem, widząc znajomą sylwetkę spowitą w cieniu...
Wystrzał. Tuż obok mojej stopy. Prawie się przewróciłem, odsuwając się z piskiem od miejsca gdzie kula naruszyła płytkę podłogową.
Okulary spadły mi z nosa podczas tego szalonego manewru, a gdy chciałem po nie sięgnąć...
Cofnąłem przerażony rękę, gdy kolejna kula trafiła w moje niewielkie okulary z diabelną precyzją. Wszystko było jasne. Skoro umiał z takiej odległości zniszczyć niewielki przedmiot jedną kulą, mógł mnie pozbawić życia w każdej chwili.
Spojrzałem ponownie w stronę gdzie jeszcze przed chwilą stał Black Jack, jednak teraz na jego miejscu mogłem dostrzec tylko wielką, szarą plamę.
- Lükex Vogel - westchnął ze śmiechem głos, który mógł należeć do tylko jednego człowieka. - Nadal ślepy jak kret?
- Pierdol się - odparłem, niewiele myśląc. Prawdopodobnie gdybym chwilę pomyślał, odparłbym coś bardziej skomplikowanego i złożonego, jednak w tym momencie była to jedyna rzecz, która przychodziła mi na myśl. Mężczyzna roześmiał się szczerze, prawdopodobnie rozbawiony moją postawą tak bardzo jak ja załamany.
- To ty - zacząłem jeszcze raz. - Jesteś prezesem Morcorpu - wypowiedziałem na głos moje obawy. Śmiech, który ucichł, mógł oznaczać, że moje przypuszczenia były słuszne.
- Brawo. Nie mniej nadal nie znasz mojej tożsamości, prawda? - zauważył, z tym rodzajem drwiny, którego szczerze nienawidziłem.
- Prawda... - wysyczałem po części wściekły, po części nadal targany przerażeniem. Podniosłem się na nogach i wyprostowany stanąłem naprzeciw Black Jacka, a dokładniej na przeciw jego rozmazanej sylwecie. Mogłem polegać tylko na swoim słuchu, bo w tej ciemnicy i tak wzrok na nic mi by się nie zdał.
- Za to ja znam twoją - kontynuował zadowolony z siebie. - Znam ją i wiem jaki będzie kolejny twój ruch...
- Niby skąd, co? - wykrzyknąłem, mrużąc oczy. Kurewskie okulary...
- Widzisz, jesteśmy bardzo do siebie podobni młodzieńcze - westchnął teatralnie. - Rządni bogactwa, genialni i nie doceniani przez społeczeństwo... Oboje zeszliśmy na ścieżkę zła dla potęgi i oboje teraz płacimy...
- Stul dziób - zaproponowałem, wyciągając zza paska spodni niewielki pistolecik kieszonkowy. - Nie jestem taki jak ty psycholu. Ja po prostu lubię pieniądze, a ty władzę i bawienie się ludzkim kosztem - zauważyłem i drżącą dłonią wycelowałem w rozmazaną plamę jaką był Black Jack. Zaraz dołożyłem drugą rękę by pistolet był bardziej stabilny, jednak to niewiele pomogło.
- Tylko ty tak sądzisz... Ale jak chcesz - parsknął. - Mam nadzieję, że pamiętasz o naszej obietnicy odnośnie współpracy...
- Już współpracowałem! - wykrzyknąłem. - Pomagałem wam zdobywać informację jakie tylko chciałeś, byłem jednym z waszych głównych hakerów...!
- Ale suma summarum i tak skończyłeś po przeciwległej stronie barykady - zauważył z nutą oskarżenia. - Tęsknisz za rodziną, mój drogi...? Oby nie, bo prawdopodobnie już się nie spotkacie...
- Nie! - wydusiłem z siebie i odbezpieczając maleńką broń, wdusiłem spust. Spudłowałem.
Kolejny strzał. Kolejne pudło.
Nie widziałem gdzie celuję, nie wiedziałem w co celuje, ale chciałem strzelić. Strzelić z nadzieją zabicia swoich demonów. Chciałem tylko by to się skończyło.
Chciałem widzieć cokolwiek, by móc powiedzieć w jak beznadziejnej sytuacji jestem.
Strzelałem jeszcze kilkakrotnie, nim pistolet nie wypadł mi z drżących rąk.
No tak. Mocny w gębie, ale słabe nerwy.
Poczułem się jeszcze bardziej bezbronny niż gdy Black Jack nie strzelił po raz pierwszy.
- To jak? Chcesz uprzedzić swoich rodziców w wycieczce do piachu...? - zapytał tym samym jedwabnym tonem co... no właśnie, kto? Kto jeszcze tak mówił...?
Nie wiem. Nie było czasu na zastanawianie się, gdy mężczyzna wystrzelił kulę, jak zgaduję, skierowaną do mnie.
Jednak gdy tylko usłyszałem wystrzał, jednocześnie poczułem silne uderzenie w bark, na skutek którego upadłem na bok, prześlizgując się na płytkach, z powrotem pod serwery.
Ktoś syknął, najwyraźniej obrywając za mnie.
- Ty...
- Nie do niego chcesz strzelać, prawda? - krzyknął Mefistofeles. Oddech mi przyśpieszył, gdy usłyszałem pewność jego głosu, w którym przewijał się ból po otrzymanej ranie.
- Nie... ty byłbyś naturalnie lepszym celem... Ale nie dziś...
- Więc odejdź - pośpieszał. - Odejdź i wróć gdy plan się dokona! - dodał, a ja odruchowo zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc jego słów.
Coś wybuchło w oddali, a cały budynek zadrżał od wstrząsu. Złapałem się spanikowany potężnej szafy serwerów, ale Mefistofeles nie miał tyle szczęścia i zachwiał się na nogach, upadając w końcu na kolana.
- Niech będzie jak mówisz, psie - rozbrzmiał głos Black Jacka w chaosie, a potem dało się słyszeć tylko dźwięk tłuczonego szkła.
Plama, którą musiał być Mefistofeles nie ruszała się jednak z miejsca. Na drżących nogach zbliżyłem się do niego, łapiąc chłopaka za ramię.
- Mefi... Meifstofele...
Chłopak upadł na kafelki, a pod palcami poczułem krew. Świeżą, całkiem ciepłą. Spanikowany padłem obok chłopaka, który miał być moją ostatnią deską ratunku.
- Pomocy! - wykrzyknąłem, a budynkiem poruszył kolejny wstrząs. - Ktokolwiek! Dean, Kornelia! Pomocy!













#Rozdział jest. Siły brak. Wróciłam z Wrocławia. Piękne miasto.
Dobranoc.

#Capricornuss

Szkoła Morderców IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz