Rozdział 8: Tak blisko, a jednak tak daleko

24 3 1
                                    

Wally wybiegł z portalu i nie mogąc się zatrzymać pobiegł kilka przecznic dalej. Kiedy w końcu udało mu się stanąć, od razu zawrócił w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Znalazł ich w ciemnym zaułku. Było to miasto. Znajome miasto. Rudy uśmiechnął się szeroko. To Central City! Jego dom.

- Dobra, tutaj nasze drogi serio się rozchodzą. Dzięki za wszystko i w ogóle - przerwał jego zachwyt Terry.

- Teraz mogę ci odpuścić. Ale nie pakuj się więcej w żadne kłopoty, dobrze? - odparł speedster i wyciągnął do niego rękę na pożegnanie. Chłopak odpowiedział mu tym samym. Uśmiechnął się i rozczochrał włosy małej elfki mówiąc:

- Trzymaj się, młoda. W tym wymiarze tacy jak ty nie są mile widziani.

- Żegnaj! - odpowiedziała Jena i dumnie zadarła głowę.

- Dali go! - odparł Antoś, wygrzebując się z kosza na śmieci.

Czarnowłosy odszedł już spory kawałek, a Wally złapał małą za rękę i wyciągnął z zaułka. Nie mógł się doczekać aż zobaczy rodziców, przyjaciół i... ją. Wszyscy pewnie strasznie się o niego martwią. Pewnie nawet opłakują go, myśląc, że nie żyje.

- Gdzie idziemy? - zapytała dziewczynka.

- Terry ma rację. Ludzie nie najlepiej reagują na widok obcych. No i pasowałoby się przebrać. Poznasz moich rodziców. Polubisz ich. Są ekstra! Może nawet przedstawię ci ciocię Iris i wujka Barry'ego? I Garicków.

- To super!

Wziął ją i Antosia na ręce i pobiegł w kierunku domu.

Jena przyjrzała się rozczarowana małemu osiedlu mieszkaniowemu. Wyobrażała sobie, że ktoś taki jak Wally mieszka w małej, aczkolwiek przytulnej chacie z kamienia, przykrytej drewnianym dachem, otoczonym przez las, który był zupełnie inny, bardziej bogaty od pozostałych. Tymczasem widziała dom jak wszystkie inne w całym osiedlu, jak to nazywał Wally. Był jednopiętrowy, pomalowany żółtą farbą, miał czerwoną dachówkę, otoczony białym płotem. Taki sam wszystkie inne. Różniły się tylko dziwnymi, blaszanymi zaprzęgami, stojącymi przed ich chatami. Dziewczynka zastanawiała się gdzie ci ludzie chowali konie do tych zaprzęgów?

Tymczasem chłopak podszedł do drzwi, nacisnął na klamkę i... nic się nie wydarzyło. Ciągnął za klamkę, ale drzwi były zamknięte.

- Nie ma ich w domu - bąknął bardziej do siebie, niż swojej małej towarzyszki. - Chodź, pewnie pojechali do Artemis. To by wyjaśniało, dlaczego nie ma auta.

- Co to auto?

- To te pojazdy przed domami.

- Gdzie chowacie konie do tych aut?

- Są napędzane koniami mechanicznymi.

- Ale gdzie one są?

- W silniku.

- Silnik to taka stajnia?

- Można tak powiedzieć.

- Gdzie ona jest?

- Pod maską - dla wyjaśnienia pokazał co to maska na najbliższym samochodzie.

- Jak ta stajnia się tam mieści? Jest zaczarowana? 

- To mechanizm. Konie mechaniczne to rodzaj miary mocy z jaką poruszają się te samochody. Silnik jest od napędzania go.

- Dziwna ta magia.

Westchnął, wziął ją na ręce i pobiegł w kierunku Palo Alto, modląc się w duchu, żeby jego rodzice i ona tam byli.

Na miejscu spotkała go niemała niespodzianka. Z ich, kiedyś wspólnego mieszkania wychodziła jakaś inna para. Chłopak i dziewczyna, śmiejący się i obejmujący. Nie znał ich.

- Pewnie sprzedała mieszkanie - pomyślał rozczarowany. Zawrócił w stronę Central City, ale tym razem do domu cioci Iris i wujka Barry'ego.

Ale i tam nikogo nie było. Zrezygnowany pobiegł do Smallville. Agnes i Matthewsowie na pewno go przyjmą. I nakarmią. Był strasznie głodny. Na miejscu zastał Matthewsów, ale nie było Agnes. Podszedł się przywitać. Anna zawsze była wesołą, miłą i sympatyczną kobietą. I ładną. Wysoka, szczupła blondynka o inteligentnych, błękitnych oczach. Mówiła z słabym brytyjskim akcentem. Jej mąż, Mateusz, był gburem, ale sympatycznym. Brązowowłosy z wąsem. Zawsze nosił nieśmiertelne ogrodniczki i kalosze.

- Dzień dobry!

- Niczego nie kupujemy - odparł Mateusz, nawet na niego nie spoglądając.

- Ale ja nie przyszedłem niczego sprzedawać. Ja do pańskiej córki.

Te słowa podziałały jak płachta na byka. Natychmiast porzucił naprawę płotu i przejechał po nim krytycznym, morderczym wzrokiem. Wally z trudem przełknął ślinę. Anna zerknęła na niego ukradkiem z lekkim uśmiechem. Oboje zachowywali się jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Może i zmienił się z wyglądu i dawno u nich nie był, ale bez przesady.

- Masz wobec niej uczciwe zamiary, lalusiu? - zapytał mężczyzna jadowitym głosem.

- To moja przyjaciółka. Nic więcej, słowo.

Przytaknął, chwycił siekierę i jednym ciosem przeciął za długą deskę. Już wiedział, dlaczego Agnes nie była chętna do przyprowadzenia tutaj Narou.

- Darla!!!! Ktoś do ciebie!!!!!!! - zawołała ją Anna.

- Jaka Darla? - zapytał zdziwiony rudzielec.

Z dużego, żółtego domu wybiegła młoda szatynka. Na oko piętnastoletnia. Na twarzy miała setkę piegów, zielone oczy jej się śmiały, a na twarzy gościł pogodny uśmiech. Była dość okrągła. Chłopak patrzył na nią zbity z tropu.

- Kto to? - zapytała dźwięcznym głosikiem i wsunęła do ust czekoladowy batonik.

- Adoptowaliście jeszcze jedną dziewczynkę?

- To nasze jedyne dziecko i nie jest adoptowana - odparła wyraźnie zdenerwowana Anna. Chłopak postanowił się wycofać, zupełnie nic nie rozumiejąc.

- Co to za ludzie? - zapytała Jena.

- Byli adopcyjnymi rodzicami Agnes. Mojej przyjaciółki.

- Dlaczego jej tam nie było?

- Nie wiem.

- Dali go! - skomentował to Antoś.

W najwyższym akcie desperacji Wally z nowymi przyjaciółmi, pobiegł do Gotham City. Tam jest jedyna osoba, która mogła mu pomóc. W centrum zauważył coś, co ostatecznie go zszokowało. Stał tam pomnik Batmana! Pod nim była tabliczka z napisem: "Ku pamięci".

- On nie może nie żyć!

- Dlaczego?

- Bo to Batman!

- Był nieśmiertelny?

- Był Batmanem. To największy kozak jaki chodził po mieście. Po świecie!  Nic go nie mogło zabić.

- Dlaczego?

- Bo to Batman!

Jena usiadła obok niego na schodku. Chciała pomóc przyjacielowi, ale nie wiedziała jak. Oboje byli zagubieni w obcym, nieznanym świecie.

W pewnym momencie podbiegła do nich kobieta o długich, czarnych włosach związanych w kucyk. Nosiła czapkę z daszkiem, skórzaną kurtkę i jeansowe spodnie.

- Chodźcie, jeśli chcecie żyć. To nie jest bezpieczne miejsce - powiedziała. Wally spojrzał na kobietę. Znał ją. Niestety. Ona, nie czekając na reakcję, pociągnęła dziecko za rączkę i biegła z nią gdzieś. Antoś poleciał za nimi. Speedster zaszedł jej drogę. Był od niej znacznie szybszy.

- Nigdzie jej nie zabierzesz Cheshire.

-Jak mnie nazwałeś? Nic nie rozumiesz za chwil ę przybędą Łowcy!

Było już za późno. Znikąd pojawiła się siatka, która pochwyciła Jenę i Antosia.

- WALLY!! - krzyknęła z łzami w oczach.

- DALI GO!! - krzyknął Antoś.

Już chciał wystartować, ale Cheshire go zatrzymała.


Bohaterowie zawsze wracająWhere stories live. Discover now