Paweł siedział w ciemnościach, oglądając panoramę miasta. Zapadł się w głębokim, wygodnym, skórzanym fotelu firmy Kler. Elektroniczny zegar na ścianie migał zimnym, zielonym światłem wskazując trzecią nad ranem. W palcach miętosił papierosa, jednak nie zapalił go. Nie odważyłby się tego uczynić w domu. Mimowolnie prychnął. Dom. To słowo, jak i wiele innych było dla niego obce. Jedyny prawdziwy dom, jaki pamiętał, przestał istnieć, kiedy miał zaledwie jedenaście lat. W piękny, czerwcowy dzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, kiedy to jego matka Izabela Dagmara Wiewiórska po raz ostatni się do niego uśmiechnęła, a następnie zgasła, zabierając ze sobą całą radość i miłość z życia swojego pierworodnego syna.
Tego dnia, dwudziestego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, zaraz po przebudzeniu pognał do pokoju rodziców. Robił tak, odkąd pamiętał i nawet choroba jego ukochanej matki nic nie zmieniła, a w zasadzie to nawet umocniła ten rytuał. Tak jak wcześniej radonie wskakiwał na łóżko rodziców, kiedy udawało mu się ich zastać jeszcze śpiących, co miało miejsce jedynie w weekendy, i wrzeszczał na całe gardło, aby wstawali, tak teraz wślizgiwał się niemal nie postrzeżenie, aby jeśli mama spała, niepotrzebnie jej nie budzić.
Tym razem nie spała. Leżała, wsparta na wielkich poduchach i w ramionach trzymała Baśkę. Jej błękitne oczy, to właśnie po matce Paweł je odziedziczył, były pełne łez oraz miłości. Wpatrywała się w małą, śpiącą istotkę, głaskała ją po główce z burzą rudych loków i śpiewała kołysankę. Lewą ręką poprawiła swoje matowe, teraz krótkie włosy. Ten gest wykonała bardziej z przyzwyczajenia niż wyraźnej potrzeby. Zawsze miała piękne, długie, ognisto rude włosy, które kaskadami loków spadały na jej ramiona i plecy. Teraz ciężko było się doszukać ich dawnego blasku. Izabela schyliła się i pocałowała czoło śpiącej córki. Łzy spływały jej po policzkach, kiedy oddawała ją mężowi.
- Zaopiekuj się nią – szepnęła, patrząc, jak drobne ciało Basi znika w ogromnych ramionach męża.
Paweł poczuł skurcz w sercu. Na ten widok ogarnęła go zarówno miłość, zazdrość, jak i złość. Kiedy powiedzieli mu, że będzie miał siostrę, na początku nie wiedział, co powinien czuć? Było mu dobrze tak, jak jest. Miał kochających rodziców, którzy pomimo ciężkiej pracy nigdy go nie zaniedbywali. Miał wszystko, co mógł sobie wymarzyć, ale najważniejsze było to, że miał ich na wyłączność. Ich miłość. Ich uwagę. Ich czas. Bał się, że pojawienie nowego dziecka zniszczy ten idealny świat, jednak z czasem, widząc, jak mama promienieje, jak rozkwita, zrozumiał, że pojawienie się siostry niczego nie zmieni, a może nawet sprawi, że jego świat będzie jeszcze bardziej idealny. Już widział się w roli wspaniałego obrońcy swojej młodszej siostry, tak jak opowiadała mu mama, kiedy przytykał ucho do jej ogromnego brzucha, słuchając, co tam się dzieje. Śmiejąc się, kiedy czuł na policzku kopniaka od siostry. Wieczorami, kiedy ojciec jeszcze nie wrócił, bo przedłużyło się jakieś zebranie, pomagał mamie przygotować wszystko na przyjście jego małej siostrzyczki. Tak jak na kochającego, starszego brata przystało. Oczami wyobraźni widział jak broni ją, nie dając jej nikomu skrzywdzić, a ona widzi w nim najlepszego starszego brata na świecie. Że będzie jej bohaterem. Wspólnie snuli domysły jak będzie wyglądać. On był kopią ojca, jedynie oczy miał matki. Śmiali się, kiedy wyobrażali sobie ją postury ojca i musiał przyznać, że wolałby, aby jednak bardziej przypominała mamę. Był dumny, kiedy to właśnie jego propozycja imienia została dla niej wybrana. Wiedział, że będą się dobrze bawić i śmiać. Wtedy jeszcze dużo się śmiał. Śmiał razem z nią. Jedyną kobietą, którą tak naprawdę kochał.
Wszystko się zmieniło po porodzie. Najpierw mama długo nie wracała ze szpitala, a kiedy już wróciła nie była sobą. Wyglądała jak cień siebie i praktycznie nie wstawała z łóżka. Jednak mimo to nadal z miłością patrzyła na syna, poświęcała mu tyle uwagi, ile mogła, uczyła jak opiekować się siostrą, i ciągle powtarzała, że jej choroba to nic poważnego, że niedługo przejdzie i będą mogli pójść na wymarzony, rodzinny spacer. I choć uśmiechał się, powtarzając „Oczywiście, mamusiu" to w głębi serca wiedział, że są to pobożne życzenia. Widział, jak z dnia na dzień staje się coraz słabsza i to rozdzierało jego serce. Nie mógł być już najlepszym starszym bratem. Nie mógł być kochającym synem sprawiającym radość ukochanej matce. Kiedy patrzył na siostrę, kruchą, drobniutką i bezbronną, jedyne, co miał w głowie to to, jak bardzo chciałby cofnąć czas i aby ona nigdy nie pojawiła się na tym świecie. Bo to wszystko było przez nią! Gdyby nie ona... Gdyby nie ona... Mama byłaby zdrowa! Tak w jego sercu zakiełkowało nasiono nienawiści, które z czasem przeobraziło się w potężne drzewo, zmieniając go na zawsze. I choć ostatnim życzeniem Izabeli, której życie zgasło dwudziestego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, w dokładnie dziesięć miesięcy po narodzinach Barbary Marii Wiewiórskiej, było, aby obaj, mąż i jedyny syn, zaopiekowali się córką, on nie był w stanie tego zrobić. Obaj nie byli.
W momencie jej śmierci, Paweł i Tadeusz, jakich wszyscy do tej pory znali, przestali istnieć. Ich serca wypełniał żal, ból, złość i nienawiść, które tak na dobrą sprawę są naturalne po stracie kogoś bliskiego. Tadeusz Paweł Wiewiórski, już nigdy więcej nie zaznał szczęścia a jedyną osobę, której nie znienawidził, był pierworodny syn, ale też tylko do czasu...
Paweł wstał z fotela i wyszedł na taras. Nie zrażała go zacinająca ulewa. Musiał zapalić. Oparł się o barierkę, wpatrując w migotliwe światła miasta, które tak naprawę nigdy nie zasypiało. Zimne krople deszczu przyjemnie chłodziły jego ciało, pozwalając uspokoić się również myślom. Nie lubił tego miejsca ani tego mieszkania. Zimne niczym muzeum, w którym był eksponatem. Dominika sama go urządzała, w końcu była jedną z najlepszych projektantek wnętrz, nie pytając go nawet o zdanie. Zresztą nigdy go nie pytała, jego zdanie przestało się liczyć od momentu, kiedy pozwolił uciec Baśce a ojciec, którego uważał za wzór i najlepszego przyjaciela, którego kochał z całego serca, omal go nie skatował na śmierć, sprawiając, że następne pół roku spędził w szpitalach a kolejny rok na rehabilitacjach. Z Dominiką pobrali się tylko, dlatego, że taki był warunek jego ojca, kiedy podpisywał fuzje z firmą ojca Dominiki. Został zwyczajnie sprzedany i nic na to nie mógł poradzić.
Nienawidził swojego życia. Był jedynie marionetką w rękach żony i ojca. Obwiniał o to Baśkę. Tak naprawdę obwiniał ją o wszystkie swoje niepowodzenia. Wszystko w jego życiu wracało to dwudziestego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Kiedy przy śpiewie ptaków, oświetlona porannymi promieniami słońca wpadającymi przez okno sypialni, jego matka po raz ostatni uśmiechnęła się, po czym odeszła cicho wzdychając. To wszystko była wina Baśki! Nikogo innego, tylko Baśki! I trwał w tym przekonaniu przez czterdzieści lat. Aż do wczoraj. Aż do telefonu, kiedy to Miłobor, z którym nie rozmawiał dobre piętnaście lat, choć ten, co roku słał mu życzenia na każde święta i urodziny, na które on oczywiście w żaden sposób nie reagował, nie spytał go, dlaczego Baśka jest w szpitalu. Kiedy padło imię siostry, z którą nie miał kontaktu od momentu, jak uciekła, mając osiemnaście lat, coś się zmieniło. Nie mógł zrozumieć, dlaczego, ale musiał pojechać do szpitala. Musiał się dowiedzieć, o co chodzi. Musiał ją zobaczyć.
Może to było dyktowane jego odwieczną nienawiścią do niej i chęcią zobaczenia jej cierpień, ale, choć sam nie potrafił tego sprecyzować, uchwycić, zrozumieć to jednak wiedział na pewno, że pchało go tam coś innego niż tylko nienawiść.
Coś, co go przerażało...
CZYTASZ
Za zamkniętymi drzwiami
Mystery / Thriller"- A co tam będzie? - Tajemnica - odparła, nawet na niego nie patrząc. - Kobieta musi mieć swoje tajemnice. - Dodała po chwili, wzruszając ramionami jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Edward przyglądał się jeszcze przez chwilę starym...