Rozdział 7

46 4 11
                                    


Edward szedł szybko, niemalże biegł przez korytarze Wojskowego Instytutu Medycznego. Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku i mrowienie pod skórą, jakby buszowało tam stado kąsających go mrówek. Wykorzystując pośpiech i nieuwagę pielęgniarki prześlizgnął się przez drzwi prowadzące na OIOM. Tym razem na recepcji nie było nikogo. Serce przyspieszyło do szaleńczego biegu, jakby brał udział w maratonie. Ręce zaczęły mu drżeć a skórę pokrył zimny pot.

- Nie... – Jęknął w duchu. – Tylko nie ona! Nie ona!

W ustach mu zaschło a twarz zrobiła nie tyle blada, co zielonkawa, kiedy zbliżał się do jej sali. Wewnątrz było kilka osób gorączkowo kręcących się przy łóżku Baśki. Rozpoznał wśród nich siostrę Dorotę oraz profesor Annę. Widok na łóżko zasłaniał mu jakiś wielki jak szafa facet, jednak gdy się odsunął, a w zasadzie to zatoczył w bok niemalże upadając na podłogę, jakby otrzymał silnego kopniaka, z ust Edwarda wyrwał się jęk przerażenia.

- Nie, tylko nie to! Nie znowu...

Ciałem Baśki targały tak silne konwulsje, że musiało ją przytrzymywać kilka osób. Facet, najprawdopodobniej pielęgniarz, otrząsnął się i tym razem, zamiast trzymać nogi Baśki, najzwyczajniej w świecie usiadł na nich okrakiem zwalając się całym ciężarem swojego ciała.

W jednej chwili atak ustał.

- Co to było? – Edward trzymał w drżącej dłoni butelkę wody. Choć widział już wcześniej takie ataki, to przecież niemożliwe, aby wystąpiły w śpiączce. To musiało być coś innego.

- Dokładnie nie wiemy. – Profesor Anna przeglądała wyniki. – Z początku wyglądało jak psychogenny napad rzekomopadaczkowy, ale nagle wszystko się zmieniło. Czy Barbara leczy się na padaczkę?

- Co proszę? – Edward nie mógł pojąć sensu jej słów.

- W wywiadzie nic na ten temat nie ma, ale może zataiła tę informację – mamrotała do siebie, ignorując pytanie Edwarda. – Jednak ten atak był...

- Czy może mi pani powiedzieć w końcu co to, do jasnej cholery, było? – Nie mógł już nad sobą zapanować. Zacisnął wolną dłoń w pięść i uderzył nią w udo. – Co się dzieje z Baśką?!

- Proszę się uspokoić. – Profesor Anna ze spokojem wytrzymała jego natarczywe spojrzenie. Lata doświadczenia nauczyły ją jak postępować w takich przypadkach.

Trwali tak przez dobrych kilka minut nim w końcu to Edward się poddał. Przymknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów.

- Proszę mi powiedzieć, czy Barbara leczy się na coś? – Głos pani profesor był spokojny. Teraz najważniejsze było zrozumieć, z czym mają do czynienia.

- Szczerze, to nie wiem. – Spuścił wzrok na podłogę. Rozważał, czy powiedzieć jej o przeszłości Baśki. Przygryzł dolną wargę. – Naprawdę nie wiem – westchnął zrezygnowany. Coś mu mówiło, aby na razie milczał. Przecież mógł się mylić i wprowadzić lekarzy w błąd.

Zaczynał rozumieć, ile tajemnic mieli przed sobą. Był zły na siebie, na nią, na cały świat. Chociaż czy rzeczywiście to, co czuł to była złość? Trochę tak, jednak przede wszystkim czuł wstyd. Ogromny, wypalający go wstyd. Do tej chwili potrafił go tłumić, maskować za beznadziejnymi i pustymi sowami „później się tym zajmę" czy „robię to, aby ją chronić". Czy rzeczywiście chciał ją chronić? Może na początku tak, a później tak było łatwiej... Nigdy nie powinien pozwolić sobie na taką zuchwałość. Nigdy nie powinien był jej zostawiać! Po raz kolejny zawiódł ją na całej linii. Cóż z niego za przyjaciel! Jak śmie w ogóle tak o sobie myśleć! Jak może...

NIE! DOŚĆ! Teraz nie czas na samobiczowanie! Teraz musi zrobić wszystko, aby jej pomóc. Wszystko, co w jego mocy i jeszcze więcej.

- Panie Nieborak, proszę do niej iść. Jak dowiem się czegoś nowego, poinformuje pana.

Edward miał nieodparte wrażenie, że kobieta chce się go zwyczajnie pozbyć. Ona coś wie... Przemknęło mu przez myśl, jednak nie chciał drążyć tematu. Nie teraz. Naprawdę chciał wejść do Baśki i spędzić z nią trochę czasu.

Kiedy przysiadł przy jej łóżku serce ścisnęło mu się z bólu a do oczu ponownie napłynęły łzy. Jej ręce i nogi były skrępowane szerokimi pasami. Podobny pas przebiegał na wysokości jej piersi, skutecznie przykuwając ją do łóżka. Zadrapania na przedramionach zostały zdezynfekowane, jednak niczym niezasłonięte. Nie wyglądały na głębokie. Z ust wystawała jej rurka intubacyjna, kroplówki podłączone do obu rąk, wiszący z brzegu łóżka worek, częściowo zapełniony moczem. Koszmarnego efektu dopełniała siatka założona na jej głowę, z której odchodziło na oko ze dwa tuziny kabelków podłączonych do jednego z monitorów nad jej głową. W tej chwili wszystkie wskazania elektroencefalografu (gdyby nie etykieta nie wiedziałby, na co patrzy) wyglądały prawidło, chociaż tak naprawdę to nie miał pojęcia, jak powinny wyglądać. Wszystkie linie były dość płaskie i miarowe. Monitor obok wskazywał pracę jej serca, które teraz również biło miarowo. Może trochę szybciej niż powinno, ale to nie było nic dziwnego.

Drżącą dłonią dotknął jej zapadniętego, szarego policzka. Był zadziwiająco zimny.

- Baśka, gdzie ty teraz jesteś? – Głos mu drżał.

-------------------

Kiedy mogła już swobodnie oddychać a galopujące serce nie groziło eksplozją, usiadła rozglądając się wokół. Wiedziała dokładnie gdzie jest. Nienawidziła tego miejsca z całego serca. Nienawidziła, kiedy jej umysł kazał jej tu wracać i na nowo to wszystko przechodzić. I choć miała świadomość, że to tylko zmory przeszłości, na które nie ma wpływu, tak jak człowiek nie ma wpływu na swoje sny, to za każdym razem raniły ją, tak samo boleśnie. Każda sekunda, dłużyła się w nieskończoność sprawiając, że wszystko, co przeżywała było po stokroć intensywniejsze. Dlaczego nie mogła tego zapomnieć? Dlaczego nie mogła się od tego odciąć, raz a porządnie? Kiedy była młodsza, a koszmary stawały się coraz bardziej uciążliwe, próbowała zrozumieć co się z nią dzieje. Nie chciała jednak nikomu mówić co ją niepokoiło. Gdyby to były tylko wytwory jej umysłu, mogłaby wpoić sobie, że to tylko sny. Ale to nie były sny. To był powrót to przeszłości. Traumy, której nie mogła przerobić. Która powoli, choć nieubłaganie, przyprawiała ją o szaleństwo.

Wszystko zaczęło się, kiedy skończyła dziesięć lat. Chociaż czy rzeczywiście wówczas się zaczęło? Nie. Zaczęło się dużo wcześniej, a kiedy skończyła dziesięć lat, tej okropnej nocy, nasiliło się.

- Nie – szepnęła rżącym głosem, owijając oderwanym rękawem koszuli poranione przedramiona. – Nie myśl o tym teraz. Nie trać głowy dziewczyno. – Upominała samą siebie.

Tym razem wszystko jest inaczej. Nie tylko ilość tych cholernych drzwi. Głos. Szczuro i koto stwory, które gościły tu po raz pierwszy. Nawet po przekroczeniu drzwi było inaczej. Do tej pory, przekraczając próg wskakiwała do własnego ciała, w tym niegdyś, w którym lądowała, i stawała się widzem w pierwszym rzędzie. Widziała wszystko swoimi własnymi oczyma, nie mogąc nic zmienić, choćby się odezwać.

Nie zależnie czy cofała się w czasie o pięć, dziesięć czy trzydzieści lat, zawsze była dziesięcioletnią wersją siebie, w tej piekielnej niebieskiej koszuli w żółte kaczuszki. Przerażoną do granic możliwości. Ze łzami, wielkości grochu, płynącymi jej po twarzy. Nie umiejącą i niemogącą się bronić. Modlącą się, aby nadszedł koniec. Aby ktoś ją uratował. Aby pojawił się książę w lśniącej zbroi, na białym rumaku i zabrał ją gdzieś daleko stąd. A chociaż... Nie! Niech i oni się pieprzą!

- Pieprzone kutasy! – Warknęła, choć zabrzmiało to żałośnie przez ten piskliwy głosik. – Gnoje, fiuty, skurwysyny, jebane złamasy...

Baśka sama nie wiedziała czemu klnie. Czuła, że jeśli tego z siebie nie wyrzuci, udusi się. Bała się tego, z czym miała się zmierzyć.

Jedna cześć jej umysłu, ta bardziej racjonalna, podpowiadała, że to przecież jest przeszłość. To już się wydarzyło więc nie może jej skrzywdzić. To tak jakby oglądać po raz kolejny fragment filmu. Wiesz co się wydarzy. Nie masz na to wpływu, więc po co się martwić? Lepiej odpuścić i poczekać aż skończy się projekcja.

Ale to już było i nie wróci więcej
I choć tyle się zdarzyło to do przodu
Wciąż wyrywa głupie serce

Rozbrzmiało nie wiadomo skąd. Baśka nie mogła sobie przypomnieć gdzie i kiedy słyszała ten utwór. Nawet nie mogła sobie przypomnieć wykonawcy. Już chciała zaprzeczyć, że to jej nie dotyczy. Że te słowa niosą za sobą wierutne kłamstwo, gdyż do niej, te rzeczy wracały niemal co noc.

Ale to już było, znikło gdzieś za nami,
Choć w papierach lat przybyło to naprawdę
Wciąż jesteśmy tacy sami

Dopiero teraz dotarło do niej, że ta piosenka nie rozbrzmiewa gdzieś w jej głowie. Czy tej dziesięcioletniej, czy też tej czterdziestoletniej, niezależnie jak absurdalnie to brzmi. To ona ją śpiewa. Siedząc w kucki, kończąc opatrunki, czując pod bosymi stopami tak dobrze znany splot dywanu, uśmiechając się, nuci przebój Maryli Rodowicz.

- Szkoda, że to jednak wraca. – Przeczesała palcami włosy.

Rude kędziory były splątane i opadały bezwładnie na ramiona i twarz. Marzyła o spince, czy też, chociaż gumce, aby móc zapanować nad tym nieładem, jednak jak to zwykle bywa, na marzeniach się skończyło. Złapała grzywkę, zawinęła ją kilkakrotnie i wcisnęła za ucho. Pomogło, przynajmniej na chwilę.

- To gdzie mnie przygnało? - Miała nadzieję, że to nie będzie jedna z tych najbardziej znienawidzonych scen z jej życia. Przez chwilę myślała, aby tu zostać. Wczołgać się pod łóżko i udawać, że jej nie ma. Wiedziała jednak, że to nie wyjdzie. Nie tylko dlatego, że to jest jakiś popieprzony sen, a w snach nigdy nie udaje nam się ukryć, ale jeszcze za plecami rozchodził się przerażający odgłos drapania. To te cholerne stwory próbują się tu wedrzeć.

- Musiałam oszaleć. – Skwitowała, patrząc na ścianę gdzie jeszcze przed chwilą były drzwi. – Nie ma innego wytłumaczenia. W końcu postradałam zmysły i teraz żyje w jakimś popieprzonym świecie własnego, chorego umysłu. Zagubię się w nim i w końcu te stwory mnie dopadną i zeżrą.

- Nie bądź głupia!

Na dźwięk tych słów Baśka zastygła i nadstawiła uszu. Zna ten głos. Zna go bardzo dobrze. Ale skoro on tu jest...

Na czworaka podeszła do drzwi. Trzymając się futryny, z bijącym sercem wyjrzała na korytarz. Wszystko wyglądało jak wtedy. Jak dwadzieścia dwa lata temu...

Niewielki przedpokój zalany był miękkim, żółtawym światłem. Stali naprzeciwko siebie. Zupełnie jak wtedy. Wszystko było tak samo. Chociaż...

- Jebana dziwko zabiłaś moją matkę! Zasługujesz, aby cierpieć!

Nadstawiła uszu i wyciągnęła szyje. Tego wcześniej nie było.

Patrzy na własne plecy, a dokładniej swojej osiemnastoletniej wersji. Tak, to był ciężki, długi i jakże dobry dzień. W sumie jeden z najszczęśliwszych jakie miała. Wówczas po raz pierwszy zaczynała żyć od nowa. Nie, to złe określenie. Wówczas po raz pierwszy zaczęła tak naprawdę żyć.

Widzi Pawła. Stoi jak tamtego dnia, zasłaniając drzwi wejściowe. Drzwi do upragnionej wolności. Czekała na nią zbyt długo i nic nie mogło jej teraz zatrzymać.

- I dokąd chcesz iść? – Paweł parsknął, wspierając ręce na biodrach. Był zuchwały, pewny swojej przewagi. Jak zawsze.

- Jak najdalej stąd!

Dziwnie było oglądać to z boku. Choć wiedziała dokładnie co się wydarzy. Jakie słowa padną. Co wówczas myślała, czuła. Miała wrażenie, że ogląda tę scenę po raz pierwszy.

- Jak jej nie zatrzymam ojciec mnie zabije. Ta głupia cipa nic nie rozumie. Skąd w niej tyle siły? Od lat już nie stawiała oporu i nagle suce się wydaję, że coś znaczy?! Nic nie znaczysz ty głupia wszo! Jak będzie trzeba to sam cię zabije!

Co to do cholery jest?! To głos Pawła, ale on nawet nie poruszał ustami. O co tu chodzi?

Ostrożnie wychyliła się bardziej i przemknęła bliżej. Zuchwała część jej umysłu podpowiadała, że przecież oni nie mogą jej zobaczyć, jednak druga, ta strachliwa kazała pozostać w cieniu.

- Jestem twoim bratem i ci nie pozwalam! – Krzyk Pawła wypełnił cały dom.

Jej dziesięcioletnia wersja poczuła dokładnie to samo co wówczas, gdy stała naprzeciwko brata. Nieokiełznaną, wręcz zwierzęcą chęć mordu.

- TY PIERDOLONY KUTASIE! – Teraz krzyczały obie. Mała Basia stanęła tuż obok starszej siebie. – NIE MASZ PRAWA! NIE MASZ ŻADNEGO PRAWA UŻYWAĆ TEGO SŁOWA! TY NAWET NIE WIESZ CO ONO ZNACZY! ZEJDŹ MI Z DROGI! JESTEŚ TAKIM SAMYM SKURWYSYNEM JAK ON! NIENAWIDZĘ CIĘ! NIENAWIDZĘ WAS OBU I TERAZ JUŻ NIC NIE MOŻECIE MI ZROBIĆ! JESTEM DOROSŁA!

Wszystko działo się dokładnie tak jak wtedy. Tego upalnego sierpniowego dnia, kiedy już dłużej nie musiała udawać grzecznej i pokornej dziewczynki. Kiedy mogła przestać się bać. Kiedy w końcu mogła się uwolnić z tego piekła. Marzyła o tej chwili od ośmiu lat. Ośmiu cholernie długich, ciężkich i koszmarnych lat.

Paweł się nie ruszył. Był od niej niemal dwa razy większy, jednak ona czuła w sobie siłę tak ogromną, że mogłaby przenosić góry. Trzymana w ręku walizka posłużyła jako taran, kiedy z całą mocą natarła na niego trafiając prosto w splot słoneczny. Niemal potknęła się, kiedy przeskakiwała przez niego. Szybko odzyskała równowagę i dopadła upragnionych drzwi.

Dziesięcioletnia Basia, zaciskając drobne piąstki patrzyła jak Paweł uderza głową o szafkę i nieprzytomny upada. Patrzyła jak jej osiemnastoletnia wersja biegnie, gubiąc po drodze klapki. Chciała biec za nią. Chwyciła w dłonie koszule, aby się w nią nie zaplątać i ruszyła ku drzwiom. Czuła tę samą siłę co wówczas. Pierwszy raz zerwała swoje okowy. Znów poczuła zew wolności, jednak w progu mieszkania odbiła się od niewidzialnej bariery.

- NIE! NIE! NIE! –Zawyła uderzając w nią pięściami. Szeroko otwartymi oczami widziała jeszcze zarys swojej sylwetki. – CZEKAJ! NIE ZOSTAWIAJ MNIE TU! – Uderzała pięści tak mocno, że aż zdarła skórę – WYPUŚCIE MNIE STĄD! BŁAGAM, WYPUŚCIE! – Szlochała, osunąwszy się na kolana.

Za zamkniętymi drzwiamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz