Rozdział 18

37 4 5
                                    

Baśka gruchnęła o ścianę, po czym upadła na posadzkę. Nie mała siły krzyczeć. Nie miała siły płakać. Na nic nie miała siły. Leżała w świetle białych jarzeniówek, na paskudnym szarym linoleum, które jeszcze nie wyschło po ostatnim jej pobycie. Jak na razie nie wyczuwała obecności ani Myszy, ani Suki, a szepty ciemności przybrały na sile. Przyzywały ją. Kusiły obietnicą spokoju, którego tak bardzo teraz potrzebowała. Tak bardzo pragnęła. Każde kolejne drzwi były coraz trudniejsze i zamiast odpowiedzi, pojawiało się więcej pytań.

Wspomnienie tej nocy, kiedy nakryła Gertrudę i Tadeusza, nie nękało jej przez lata. Wmówiła sobie, że to się w ogóle nie wydarzyło. Że to był sen. Koszmar. Nic więcej. I chociaż Wiedźma zniknęła bez pożegnania, Baśka nie połączyła wówczas tych dwóch faktów ze sobą. Była jeszcze dzieckiem. Wystraszonym, mażącym o lepszym życiu, dzieckiem. A może była zbyt szczęśliwa? Tego nie pamięta. Ale za to pamięta głos ojca i jego wzrok, kiedy przy śniadaniu oznajmił, że Gertruda wróciła do domu. Mówił to z takim zadowoleniem, a jednocześnie... Baśka wówczas nie umiała tego nazwać, dopiero dwa lata później to zrozumiała. Tak samo, jak jego wzrok, kiedy śledził każdy jej ruch. Bała się go. Bała jeszcze bardziej niż wcześniej, chociaż nic jej nie robił. Tylko patrzył. Ale to właśnie tego wzroku bała się najbardziej. Gdyby wówczas wiedziała, do czego to wszystko doprowadzi, być może... Być może... Nie, to by niczego nie zmieniło. Była zbyt mała, zbyt nieznacząca, zbyt przerażona, aby cokolwiek zmienić. Mogła tylko starać się zapomnieć, wymazać to z własnego umysłu, wmówić sobie, że to tylko złe sny, i starać się żyć normalnie. Na tyle, na ile jej życie mogło być normalne.

Kotwicą, która ją trzymała przy zdrowych zmysłach, która sprawiała, że miała siłę, aby wstać rano z łóżka, był Miłobor. Jego przyjaźń, jego poświęcenie, umacniały ją w poczuciu własnej wartości. Tylko dla niego nie była meblem przestawianym z kąta w kąt. Nie raz był przez to wyśmiewany. Koledzy i znajomi odwrócili się od niego, kiedy tylko zaczął się z nią przyjaźnić, a on, mimo tego, trwał u jej boku. Bał się, widziała to w jego oczach, ale i tak bił się o jej honor i sprawił, że uwierzyła, iż jest coś warta. Że jej życie ma sens. To on był jej siłą. A ona chciała, aby Miłobor nie żałował tej decyzji. Byli jak rozbitkowie na wyspie. Wyspie, która wcale nie była bezludna, a zamieszkana przez najgorsze potwory świata. Otaczały ich i próbowały zniszczyć, ale oni razem, byli niepokonani. Baśka pokochała swojego rycerza w lśniącej zbroi. Pokochała go jak brata, przyjaciela, rodzinę której nigdy nie miała. Tak bardzo by chciała, aby on był teraz przy niej...

- Gdzie jesteś... - wyszeptała w pustkę, zwijając się w kłębek. – Miłek, potrzebuję cię...

Odpowiedziała jej cisza. Okrutna cisza, która wcale ciszą nie była. Szept ciemności nasilił się jeszcze bardziej. Był jak śpiew. Słodki, kuszący, otępiający jej zmysły. Usiadła, oparła głowę o ścianę, przymknęła powieki i starała się nie słuchać. Zignorować go. Odpędzić. Nie dać się zwieść.

- Weź się w garść dziewczyno! – Głos rozbrzmiał tuż nad jej głową.

Zmarszczyła nos i uśmiechnęła się, ale nie otworzyła oczu. Chciała zachować tą iluzję. Bo to była iluzja...

- Baśka, co się z tobą dzieje? Od kiedy ty się poddajesz, co? Gdzie się podziała dziewczyna którą znam całe życie? Ej, ty mnie w ogóle słuchasz?!

Zaskoczona otworzyła oczy. Pierwsze co ujrzała to piwne tęczówki, które tak kochała, i mocno ściągnięte grube brwi. Niesforna grzywka opadła mu na czoło, kiedy przekrzywił głowę, aby lepiej się jej przyjrzeć, a usta drgały w powstrzymywanym uśmiechu.

- Miłek... - szepnęła i rzuciła się w jego objęcia. Zrobiła to tak gwałtownie, że oboje wylądowali na twardej i zimnej podłodze.

- Ej, już dobrze. Jestem tu. – Roześmiał się, mocno przytulając jej drobne ciało do siebie. – Jestem tu. – Powtórzył, wtulając twarz w rude loki.

Za zamkniętymi drzwiamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz