20.

15 3 5
                                    

Wstałam o świcie, chłopaki spali. Ubrałam się w czarne spodnie, granatową bluzkę i kurtkę. Otwierając drzwi, letni wiatr musnął moja skórę. Rozejrzałam się dookoła, wokół mnie było wiele drzew. Kiedyś byłyby to po prostu drzewa, nic niezwykłego, ale w tej chwili widziałam w nich wolność... ptaki śpiewały poranną melodie w rytm powiewających liści. Bez chwili namysłu rzuciłam się biegiem w głąb lasu. Biegłam tak długo, aż dotarłam na polanę, na której znajdowało się jezioro. Poranne słońce odbijało się od wody. Wyglądało to jakby małe bursztyny w niej lśniły. Zdjęłam buty i stanęłam na trawie pokrytej poranną rosą. Zaczęłam podążać w stronę błyszczącego jeziora.  W samej bieliźnie wskoczyłam do zimnej wody. Płynęłam bez chwili wytchnienia, tak długo jak potrafiłam. Gdy zabrakło mi sił, zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła, przepłynęła niecałe pół jeziora. Położyłam się na wodzie, zamknęłam oczy i dryfowałam, nie bałam się. Wiedziałam, że delikatne fale poniosą mnie gdzieś.

Czasami myśli o Korellim nie dają mi spokoju, mimo tego, że nie czuję się już tak źle jak na początku, nadal dręczą mnie koszmary z nim. Czasami boje się zamykać oczy, bo wtedy widzę jego twarz. Wtedy wtulam się w poduszkę... i staram się nie myśleć.
- Chyba złapałem syrenę! - krzyknął ktoś, zdenerwowana zanurzyłam się do szyi w wodzie. Spojrzałam na łódź przede mną, siedział na niej starszy mężczyzna o siwej brodzie i okularach. - Nie bój się mnie - powiedział śmiejąc się - Nic ci nie zrobię. Zgubiłaś się? - zapytał, zdejmując okulary i przecierając oczy.
- Nie... po prostu chciałam popływać - odpowiedziałam, uśmiechając się. Byłam zawstydzona, głupio mi było przed tym miłym człowiekiem.
- Chodź - powiedział, wyciągając rękę w geście pomocy. - dam ci kurtkę, bo się przeziębisz.
Usiadłam wygodnie na małym rozkładanym krześle, starszy mężczyzna zarzucił na mnie skórzana kurtkę. W podzięce uśmiechnęłam się najmilej jak potrafiłam, nie wiem dlaczego, ale zaufałam mu. W jego oczach nie było złości, smutku... było w nich szczęście, jak uśmiechał się do mnie, to jego oczy śmiały się razem z nim. Był szczery. Znałam go pare minut, a tak wiele zdążyłam zauważyć.
- Jak masz na imię syrenko? - spytał, podając mi kubek z jakimś naparem.
- Lili, a pan?
- Nazywam się Leonard Minrris, możesz mówić mi Leo. Jestem rybakiem. Jak dopłyniemy do brzegu poznasz mają kochaną wnuczkę Sofi i żonę Rozalie. Zjemy razem obiad, moja ukochana, miała ugotować swoje popisowe danie.
Uśmiechnęłam się, nie wiedziałam co powiedzieć. Wiem, że powinnam wrócić do Rona i Nicka, ale chciałam bardzo zostać. Pragnęłam poczuć ciepło domu, chociaż na chwile. Może nie będę mi mieli tego za złe.
Gdy dopłynęliśmy do brzegu, zobaczyłam mała drewniana chatkę niedaleko jeziora. Z komina ulatniał się szary dym, a w nasza stronę biegła mała złotowłosa dziewczynka.
- Dziadziu! Dziadziu! - krzyczała gdy wychodziliśmy z łodzi. Malutka dziewczynka wtuliła się w mężczyznę. Spojrzała na mnie dużymi, niebieskimi oczami. - Dziadziu? A co to za pani? - spytała cicho. - Leo postawił dziewczynkę na ziemi i oboje patrzyli na mnie.
- To jest Lili. Zje dzisiaj z nami obiad. Biegnij powiedzieć babci żeby naszykowała jeszcze jedno nakrycie.
- Dobrze dziadziu! - Wnuczka Leo ruszyła wesołym krokiem do domu. Dom w środku był piękny, jedno wielkie bujane krzesło, wykonane z ciemnego drewna z wyrytym jeleniem na oparciu. Drugie mniejsze, wykonane z jaśniejszego drewna, na którym były wyryte róże od góry do dołu i ostatnie najmniejsze, z wyrytym słowikiem i siedzeniem obitym wełna. Wszystkie trzy krzesła stały przy równie pięknym kominku. Koło okna stał niewielki stół z sześcioma krzesłami. Na każdym z nich było wyryte jakieś zwierze. Na pierwszym niedźwiedź, na drugim wilk, na trzecim sarna, na czwartym jeleń, na piątym sowa i na szóstym, wyższym królik. W wejściu przytuliła mnie starsza kobieta. Była trochę niższa ode mnie, miała siwe włosy związane w koka, pachniała korzennymi ciasteczkami i miała niesamowicie ciepły wyraz twarzy.
- Witam, nazywam się Rose. A Ty dziecinko? - powiedziała, odsuwając się.
- Nazywam się Lili. - odpowiedziałam, spojrzałam na siebie i uświadomiłam sobie, że nadal stoję tylko w kurtce Leo. Zrobiło mi się głupio.
- Kochanie - starszy pan powiesił kurtkę na wieszak i pocałował Rose w policzek. - proszę, daj Lili jakieś ubranie po Marii. Biedna poszła popływać w samej bieliźnie, dobrze, że bidulkę zobaczyłem, bo by zamarzła.  - zaśmiał się. Kobieta żartobliwe klepnęła męża w ramie i zachichotała.
- Oczywiście, że dam ci jakieś ubranie, chodź za mną kochanie. - Rose złapała mnie za rękę i zaprowadziła do pokoju na pietrze. Było w nim dwuosobowe łóżko, wielka szafa, dwie szafki nocne i lampki. Na podłodze był brązowy puchowy dywan. Kobieta otworzyła szafę i wyciągnęła piękna oliwkową sukienkę. - ta powinna być dobra. Idź tam - wskazała palcem na białe drzwi. - tam możesz się przebrać, ja tu poczekam na ciebie. - uśmiechnęła się i usiadła na łóżku.
Poszłam we wskazane miejsce, przebrałam się szybko i wyszłam. Rose gdy tylko mnie zobaczyła, podniosła się i złapała rękami za serce.
- Pięknie wyglądasz. - powiedziała uśmiechając się. - Chodźmy na dół. Pomożesz mi nakryć do stołu? - spytała otwierając drzwi.
- Oczywiście - odpowiedziałam chowając kosmyk włosów za ucho.

Gdy podałyśmy do stołu, zajęliśmy miejsce. Ja siedziałam na krześle z sarna, Sofi na króliczku, Rose na sowie, a Leo na niedźwiedziu. Dawno nie widziałam tak pięknie ustrojonego stołu z jedzeniem... w sumie to nigdy nie widziałam. Na talerzu był soczysty kawałek dziczyzny polany sosem, smażone ziemniaki i surówka. Po zjedzeniu całego talerza, Rose podała jeszcze ciepłe ciasto z jabłkami i babeczki. Mimo tego ze byłam pełna, nie potrafiłam odmówić takich pyszności. Ostatni raz kiedy pamietam, że jadłam coś tak pysznego, to wtedy kiedy żyła moja babcia. Miałam cztery lata jak umarła.
- Mam nadzieje, że smakowało kochanie. - powiedziała Rose.
- Było pyszne - odparłam z uśmiechem
- Lilcia! Lilcia! Pobawis się ze mną? - pytała Sofi.
- Narazie chodźmy do ogrodu na herbatę, potem jeżeli Lili będzie chciała pobawi się z tobą. Dobrze? - powiedziała Rose, wstając.
- Dobzie babuniu - odparła Sofi szczędząc się, potem podbiegła do babci i wtuliła się w nią. - Kocham Cie babuniu. - powiedziała najsłodsza dziewczynka jaką spotkałam.
Wyszłyśmy do ogrodu. Usiadłam z Rose w altance, otoczonej pnączami. Leo i Sofi sadzili kwiatki.
- Rose... mogę się spytać kim była Maria? - zapytałam kładąc szklankę z gorąca herbatą na szklanym stoliku. Rose usiadła koło mnie na ławce i westchnęła.
- Marii to była nasza córka. Dwa lata temu Marii i Alan wyruszyli do pracy w góry. Leon zaczął chorować, potrzebowaliśmy pieniędzy. W dniu, w którym wracali rozpętała się burza śnieżna... niestety, nie wydostali się z niej. Sofi miała wtedy dwa lata, ale pamięta rodziców. Dziwi mnie to, bo była naprawdę maleńka. - Rose spojrzała na mnie - przypominasz mi moja Marii... - nie wiedziałam co powinnam powiedzieć - też była taka piękna... - starsza kobieta spojrzała przed siebie - w każdym razie, Sofi została pod nasza opieką. Jest cudownym dzieckiem, pełnym dobroci, ciepła... chciałbym uchronić ją przed tym złym światem...

Dopiłam herbatę i pobawiłam się z Sofi. Nadchodził wieczór i czas wracać do domu. Bałam się myśleć jak źli na mnie będą... ale warto było. Czułam się u Leo i Rose cudownie, najchętniej zostałabym to na zawsze. Podziękowałam im za pomoc i obiad, przytuliłam i poczułam takie ciepło od nich jak od mojej babci. Chyba pokochałam ich miłością jaka nie potrafiłam obdarzyć nikogo z mojej rodziny. Leo odwiózł mnie do domu i kazał mi obiecać ze jeszcze do nich przyjadę.
- Obiecuje Leo... - przytuliłam mężczyznę - dziękuje za ten cudowny dzień.

Lustrzane odbicieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz