● 4 ●

1.7K 147 37
                                    

Znalazłszy się w znajomym holu, uśmiechnęłam się lekko, przypominając mimowolnie ostatnie okoliczności wizyty. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, z pewną ulgą zauważając, że nic nie uległo zmianie.

Mając przed sobą czerwień peleryny Strange'a, skręciliśmy w boczny korytarz, aby znaleźć się w głównym holu. Z zachwytem obserwowałam zapierające dech w piersiach gabloty z różnymi z dziwactwami. Nie ważne ile razy tu byłam - za każdym razem ten widok przerażał i fascynował jednocześnie. Zauważając, że Stephen zatrzymał się w miejscu — stanęłam za jego plecami.

Poczułam jak podłoże pod moimi stopami lekko się porusza. Spojrzałam w dół i zaraz odskoczyłam do tyłu, widząc, że przez przypadek nadepnęłam na pelerynę doktora. Materiał ostentacyjnie otrzepał się z niewidocznego kurzu, po czym znieruchomiał.

— O co chodzi? — spytałam, wychodząc zza pleców Strange'a.

— Śpieszy ci się gdzieś? — unosi prawą brew do góry, spoglądając na mnie.

W myślach przeklinałam dużą różnicę wzrostu między nami. Przez tę małą, aczkolwiek upierdliwą niedogodność - kiedy tylko go spotykałam moja samoocena spadała o kilka kresek. No bo błagam - jak mają cię brać na poważnie, kiedy spogląda się na ciebie z góry!

Dlatego posłałam w kierunku mężczyzny najbardziej zabójcze spojrzenie, na jakie się teraz mogłam zdobyć.

— Chodź, musimy odwiedzić Wonga. Nie wybaczyłby mi, gdybym cię do niego nie przyprowadził.

Nie czekając na mnie, mając kompletnie w dupie fakt, iż ledwo za nim nadążałam — szedł pięćdziesiąt na godzinę w stronę biblioteki. Sapnęłam z irytacją, zdając sobie sprawę, że brązowowłosy drażni się ze mną.

Poziom frustracji podskoczył, kiedy demonstracyjnie odwrócił się w moją stronę z wyrazem rozbawienia na twarzy.

Tak, tak, Stephen. Baw się póki możesz.
Później może nie być tak zabawnie.

— Nie możesz otworzyć portalu? — spytałam, z bólem zauważając, że mój przewodnik wybrał dłuższą drogę do biblioteki.

— Eli, nie wiem czemu miałbym tworzyć portale w swoim własnym domu — oznajmił takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku.
Zgrzytnęłam jedynie zębami, mając nadzieję, że towarzystwo Wonga uratuje mnie od palanta kroczącego przede mną.


✽✽✽


— Amerykanka! — usłyszałam znajomy tembr głosu.

Wyszliśmy zza półki, a moim oczom ukazała się roześmiana twarz mężczyzny.

— Chińczyk! — wykrzyknęłam, a na moje usta samoistnie wpłynął uśmiech.

Nazywamy się tak odkąd pewnego dnia podczas pobytu w Sanktuarium zapytałam Wonga skąd pochodzi. Odpowiedział mi wtedy, że z Tybetu. Jak powszechnie wiadomo jest to kraina historyczna, obejmująca Wyżynę Tybetańską, która w większości należy do Chin.

Z początku nazywałam go tak, aby go rozdrażnić. Był wtedy bardzo oschły, dlatego żeby się odegrać nazywał mnie Amerykanką.
Zostało tak do dzisiaj, pomimo ocieplenia stosunków.

Uściskałam mężczyznę, zdając sobie sprawę jak długo mnie tu nie było. Osiem miesięcy.

Po tym jak pomogłam Rogersowi uwolnić z więzienia grupę minęły blisko dwa lata. Z początku odwiedzałam byłych agentów Tarczy, mieszkających w Ameryce, którzy przez jakiś czas dawali mi schronienie. Później w Nowym Jorku natknęłam się na Stephen'a, który postanowił mi pomóc.

𝐃𝐄𝐀𝐃𝐋𝐘 𝐅𝐀𝐋𝐋Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz