Rozdział Szósty

154 13 8
                                    

Jesienna Róża

Kolejny dzień. Poranek i perspektywa wspólnych zajęć z literatury z księciem. Jak olbrzymia, przełknięta wbrew woli pestka, przerażenie powędrowało w dół mojego gardła i usadowiło się na dnie żołądka – wystarczyło, że zobaczyłam, jak liczne już po jednym dniu stało się jego towarzystwo. Ponad połowa klasy! Żołądek zacisnął mi się w supeł. 

Poranek w gruncie rzeczy przebiegał identycznie jak dzień wcześniej. Jedyną różnicą był brak matczynego ględzenia. I dziś najwyższy guzik bluzki pozostał niezapięty, spódnica miała dwie fałdy przy talii, a moje oczy podkreślał wyraźny makijaż. Również dziś nie miałam innego wyjścia, niż polecieć do szkoły. Nie miał kto podrzucić mnie na prom, a było już za późno na jazdę autobusem.

Jak na drugi dzień semestru w szkole panowało duże ożywienie. Autobusy dotarły już na miejsce, a patio wyglądało tak, jakby próbował się na nie wcisnąć każdy uczeń szkoły. Dzieciaki wisiały na balustradach schodów i tłoczyły się na ławkach, na głowy siedzących co jakiś czas opadały płatki z drzewa. Większość uczniów stała. Kiedy przecisnęłam się slalomem pomiędzy prowadzącymi ożywione rozmowy grupkami, powód tego zbiegowiska szybko stał się jasny. O jedną z ław piknikowych swobodnie opierał się książę. Otaczał go wianuszek wielbicieli, w tym – co mocno mnie ubodło – moi przyjaciele.

Zauważył mnie wcześniej niż oni i pierwszy przerwał milczenie.

– Fallon – poprawił mnie na zapas, przewidując, jak zamierzam się do niego zwrócić. 

Nie odpowiedziałam. Ukłoniłam się tylko, dygając lekko, wdzięczna, że nie użył mojego tytułu. Gwen, urażona, że przerwaliśmy jej w pół zdania, odwróciła się rozdrażniona, chcąc na nowo wciągnąć księcia w rozmowę. Ten jednak, o ile w ogóle ją usłyszał, nie zareagował na jej wysiłki. Jego spojrzenie było utkwione we mnie, zupełnie jakbym stanowiła problem, który należy rozgryźć i rozwiązać.

– Zawsze nosisz miecz?

– Rzadko kiedy.

– Mogę zobaczyć? – Wyciągnął w oczekiwaniu rękę, ale nie spełniłam jego prośby.

 Poczułam, jak dłoń sama zaciska mi się na rękojeści. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale po chwili jego twarz się rozjaśniła. Sięgnął do pasa po własny miecz i zaproponował wymianę. Tym razem się nie wahałam.

Wziął moją broń i zważył ją w dłoniach.

– Lekki, bardzo lekki. Za szeroki jak na rapier, ale zbyt krótki na mały miecz.

Ja przyglądałam się z kolei broni księcia, ważąc ją w rękach. Jak na mój gust za ciężki i za masywny. To rapier, ale obosieczny, podobnie jak mój.

– Kryta, bardzo wymyślna rękojeść. Na rękojeści wygrawerowano twój herb. To miecz twojej babki, prawda?

Poczułam w mostku znajome iskrzenie. Przełknęłam ślinę.

– Zgadza się.

– Tak myślałem, nie mogło być inaczej. Przekazano ci go w dniu jej pogrzebu, prawda? Pamiętam, jak błogosławili go, kiedy leżał na wieku trumny.

Nie dałam rady wstrzymać się na tyle, żeby przemyśleć, jak głupie jest to, co właśnie robię. W ułamku sekundy ostrze miecza księcia znalazło się pod jego podbródkiem. Oddychałam nierówno, ale moja dłoń była niewzruszona. Fallon spojrzał na mnie całkowicie zbity z tropu, jakby nie miał pojęcia, czym mnie zdenerwował. Po chwili odezwał się spokojnym, pewnym głosem.

– Proponuję, żebyś opuściła ostrze.

Nie drgnęłam. Jego głos brzmiał miękko, ale wyraźnie wyczuwało się w nim autorytet.

– Pamiętaj, kim jestem, księżno. Opuść ostrze.

Wiem, że ty wiesz.

– To rozkaz!

Za jego plecami widziałam, jak powiew strąca płatki z kwitnącego drzewa wiśniowego. Gdy spadały na ziemię, pospiesznie deptali po nich uczniowie, świadomi, że sekundę wcześniej zadzwonił dzwonek.

Za drzewem rozpościerało się morze czerni: wzburzone, przetykane kamieniami nachylonymi do siebie pod przedziwnym kątem. Pośród tych czarnych, nieruchomych filarów stała dziewczyna uwięziona gdzieś pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Miała na sobie prostą czarną długą sukienkę. Jej twarz skrywała woalka niepozwalająca zobaczyć łez, które nie chciały płynąć. Stała obok rodzinnego grobu, który jednak nie miał stać się miejscem spoczynku jej babki ta dostąpiła bowiem zaszczytu bycia pochowaną w atheneańskiej katedrze. Na podeście u wejścia do grobowca stała dębowa trumna spowita żałobnym suknem i królewskim błękitnym aksamitem noszącym godło rodu Al-Summers. Na jej wierzchu spoczywały miecz i sztylet opłakiwanej księżnej. Obok nich ułożono inne, co bardziej zdobne, symboliczne dary od żałobników przyniesione podczas pożegnania.

„Czy istnieje śmierć? Światło dnia o zmierzchu przemija, z wiecznej ciemności ziem kwiaty, gdy pora nadejdzie, wschodzą do kwitnienia: pączkują i rozkwitają, by w końcu obumrzeć, a miejsce, w którym wzeszły, nie pamięta o nich, pustoszone chłodem i jesiennym mrozem. Z prochu powstałaś, w proch się obrócisz!"

Błogosławieństwo wybrzmiało. Żałobnicy chwiali się w podmuchach bryzy unoszącej wspomnienie oceanu. Chmury gniewnie obserwowały przeciągające się nabożeństwo. Tak, zdawało się ono trwać wieki. Zwłaszcza dla tych, którzy odczuwali je najboleśniej.

Chodź, Różo. Musisz zacząć zasypywanie. Wyjdź naprzód, żeby wszyscy cię widzieli.

Na drżących nogach i z przygryzioną wargą dziewczynka wystąpiła przed szereg. Sięgnęła po garść ziemi i wypuściła jej drobiny na otaczające trumnę róże. Powtórzyła ten gest jeszcze dwukrotnie, po czym kapłan zaintonował: „Z prochu powstałaś, w proch się obrócisz. Earthern carn, earthern, ashen carn ashen, peltarn carn peltarn!".

Na te słowa wystąpiły osoby, które miały nieść trumnę. Dziewczynka pozdrowiła zmarłą ostatnim ukłonem, po czym syn księżnej wraz z pięciorgiem starszych książąt unieśli dębową skrzynię. Rozpoczęła się tym samym powolna procesja przez ponurą równinę w stronę majaczącej ponad czubkami drzew katedry. Pogrzeb zgromadził setki postronnych żałobników, którzy kłaniali się, gdy mijał ich kondukt. Król Ll'iriad Athenea wtórował im na znak jedności. Jedności, która tak uwidocznić mogła się tylko na państwowym pogrzebie. Pod osłoną woalki młodziutka księżna uroniła łzę, która spłynęła po jej przeciętym blizną policzku.

– Róża?

Dźwięk mojego imienia wyrwał mnie z transu. Ostrość spojrzenia powróciła, a ja zobaczyłam ostrze miecza przytknięte do karmazynowych blizn na policzku księcia.

– Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił ci krzywdę.

Nie miał o co się martwić, moja wyprostowana ręka zaczynała już słabnąć. Wykorzystał okazję i nieco niepewnie, jakbym była dzikim zwierzęciem, mogącym w każdej chwili rzucić się do ataku, odepchnął palcami ostrze od swojej szyi. Nie starałam się stawiać oporu.

– Różo, nie chciałem cię urazić...

Chciałam jak najszybciej znaleźć się z dala od niego. Zwróciłam mu opuszczony miecz i zabrałam z jego rąk własny, by następnie szybko wsunąć go do pochwy. Starałam się dobyć z siebie coś w rodzaju przeprosin, ale słowa nie przychodziły. Zamiast więc przepraszać, po prostu uciekłam. Upokorzona za wszelką cenę starałam się wpaść na to, jak mogłam dopuścić do głosu emocje.

******************

Musiałam małpki :) 

Mroczna Bohaterka x CamrenWhere stories live. Discover now