Rozdział 36

1.8K 141 12
                                    

Pov. Czkawka

Nazwał mnie swoim synem? Serio? Tyle lat żyłem z nimi na Berk i ani razu do mnie tak nie powiedział, a teraz mu się przypomniało, że ma syna. Śmieszne. Przygląda mi się bardzo uważnie, jakby analizując każdą zmianę w mojej twarz. Nie zaprzeczę, trochę, trochę bardzo się zmieniłem i sam widzę to, gdy rano widzę swoje odbicie w tafli wody w łazience.
-No patrzcie, a jednak pamiętasz jak wyglądam. -mówię sarkastycznie, uśmiechając się wrednie do tego.
Na Berk zawsze wychodził wcześnie rano i wracał późnym wieczorem, przez co widywaliśmy się tak rzadko, że gdyby nie mój jeden szkic, na którym był, to praktycznie bym zapomniał, że mam ojca. Były takie sytuacje, że jak wróciłem bardzo późno z kuźni i zastałem go w kuchni to się mnie pytał, kim jestem i jakim prawem tu wchodzę. A wystarczyło poczekać parę lat, zaprzyjaźnić się z smokiem, przejść przemianę i pokazać na co mnie stać, by zapamiętał mnie na lata.
-Na Thora, synu, jak mógłbym zapomnieć. -mówi z uśmiechem. -Całe lata myślałem, że ten smok cie.. porwał i zabił na miejscu. -zawahał się, chyba coś ukrywa.
Spojrzałem na niego podejrzliwie, na niego i na Smarka, Mieczyka i Szpadkę, którzy nadal wpatrywali się we mnie jak w jakiegoś ducha. Hehe, chyba im mało duchów. Spojrzałem ponownie na Stoika z największą pogardą na jaką było mnie stać, ale ten, jakby niczym nie zrażony, zaczął do mnie podchodzić z wyciągniętymi ramionami.
-No chyba sobie żartujesz. -pff, jeszcze czego.
Mówiąc to wyciągnąłem rękę przed siebie, jakby chcąc wzmocnić niemy wydźwięk w tamtym zdaniu. No bo naprawdę, ciężko zrozumieć, że nie jest tu mile widziany. Jeszcze chce udawać szczęśliwą rodzinkę, chyba śni, ja już mam swoją. Mimo wszystko zaniepokoiło mnie to jego zawahanie, ono może mieć głębsze znaczenie. Muszę z nim potem pogadać gdzieś na osobności i wypytać. Poczułem jak coś kapie mi na koszulę, coś gęstego. Spojrzałem w tamto miejsce, w którym była mała plama szaro czerwonej krwi. Szybko podniosłem rękę do twarzy i przejechałem po jej prawej stronie. Wąskie, chodź głębokie zadrapanie. Oglądam dłoń, oceniając ile mogę mieć w sobie tej trucizny. Niestety szary kolor przeważa nad czerwonym, co nie wróży nic dobrego. Stoik, jakby zaniepokojony moim stanem, podchodzi do mnie i ogląda moją dłoń, podczas gdy ja analizuje jakie mam szanse dotrzeć do areny, do Szczerbatka z w miarę trzeźwym umysłem. Czuję już delikatne zawroty głowy.
-Idziemy. -mówię beznamiętnie i bez żadnego wytłumaczenia, ruszając do przodu.
Ale jak zawsze, ktoś musi się przypierdolić i mi to utrudnić.
-Nigdzie za tobą nie idę, dziwaku. Jesteś nikim, nawet krwawić nie potrafisz normalnie. Nie masz prawa mi rozkazywać, mi, wielkiemu Sączysmarkowi!
Oj Saczysmark, doigrałeś się, naprawdę. Nie wiem czy to przez powolne tracenie zdolności do trzeźwego myślenia, czy może po prostu zwykła reakcja na obrażanie, ale zatrzymałem się. Błyskawicznie obróciłem i ruszyłem w stronę Smarka. Nikt nawet mnie nie zatrzymywał, wręcz schodzili mi z drogi. Wkurwiony podchodzę do niego i bez zbędnych słów uderzam go pięścią w twarz, celując idealnie w to samo miejsce, w które uderzyłem go w dniu ucieczki. Smark z impetem ląduje na ziemi, łamiąc przy tym kilka gałęzi, które tam leżały. A to nie były chude gałęzie. Podchodzę do niego wolnym krokiem i gdy ten próbuje się jakoś pozbierać po moim uderzeniu, brutalnie łapię go za szyję, podnosząc przy tym do góry. Chyba sporo urosłem, bo gdy tylko mogłem mu spojrzeć prosto w oczy, to jego nogi nie dotykały podłoża.
-Nie wiesz, na co mnie stać. -wysyczałem głosem pełnym jadu takie samo zdanie, jak wtedy na Berk.
Dla większego efektu jedno oko zmieniło kolor na fioletowe. Pewnie nie wie, co to oznacza, ale ważne, że wzbudziło w nim strach. Puściłem go i gdy ponownie wylądował na ziemi, odezwałem się.
-Możesz tu zostać. -mówię niskim tonem. -Nie obchodzi mnie to czy przeżyjesz czy nie. Już mnie to nie obchodzi.
Zostawiając go tam, ruszyłem przed siebie, nie patrzę czy ktokolwiek idzie za mną. A niech umierają, co mi tam.
Miej uczucia.
Kręcę głową, mając powoli dość tego dziwnego głosu, który ciągle coś pieprzy o miłości, rodzinie, przeszłości, a teraz uczuciach. Chyba zaraz oszaleje. W końcu wychodzę z lasu i widzę tak upragniony przeze mnie widok w postaci wioski i zarysów areny w oddali. Oni jednak szli całą drogę za mną jak cienie, bo słyszałem ich głośne kroki za sobą, nawet kroki Smarka. Nie wiem jaki diabeł, chochlik, bóg zła i debilizmu, czy co to tam istnieje mnie podkusił do tego, żebym ich tutaj wziął. Przecież to jakieś nieporozumienie jest, musieli mi jakieś zielsko leczniczo-halucynacyjno-ogłupiające dać, że się na to zgodziłem. Coraz bardziej odczuwałem skutki tego jadu w postaci mroczków przed oczami, zawrotów głowy i słabszą równowagą. Powoli, aczkolwiek skutecznie szedłem w stronę areny, nie dając po sobie znać, że czuję się jak smok po węgorzu naszprychowanym miodem i olejem. Co za.. wymyślam?.. cholera, zapomniałem. Wreszcie przeszedłem przez bramę do areny. Już myślałem, że nigdy tam nie dojdę, przez co nieźle się wkurwiłem. Chyba na to. Wzrokiem odszukałem Szczerbatka by choć przez chwilę poczuć spokój. Niestety nie było mi to dane, bo gdy tylko pojawiłem się tu razem z odnalezionymi zgubami, to skupiły się na nas spojrzenia Astrid i Śledzika. Świetnie, naprawdę tego jeszcze brakuje, ich pytań i upierdliwości, o tym marzyłem całą drogę. Obdarzyłem ich moim pogardliwym spojrzeniem sugerującym, żeby spadali stąd, ale chyba nie ogarnęli. Gapili się tylko z otwartymi gębami, jakbym był najgrubszą szynką w kanapce i chcieli mnie zeżreć. Na szczęście Szczerbol też mnie zobaczył i chyba zrozumiał, że nie jest ze mną za dobrze.
-Czkawka..? -chyba ją zdziwiłem. -Czkawka!
Oboje zaczęli biec w moją stronę uradowani, jakby dostali stos mieczy na Snoggletoga. Bynajmniej, na pewno ich pojebało, że się cieszą na mój widok. Na moje i tego świata szczęście Szczerbatek wyprzedził ich w tym jakże fascynujących wyścigach i pierwszy dotarł do mety. Od razu rzucił się w moja i powalił mnie na ziemię. Jak to ten słodziak miał w zwyczaju, zaczął mnie lizać. Chyba muszę być dobry skoro tak to lubi, bo jakoś mnie to nie denerwuje. Zaraz, co? Czy.. chyba jest coraz gorzej. Zacząłem się śmiać, jakbym był porąbany psychicznie, przez co nawet mój szatański słodziak spojrzał się na mnie dziwnie. Chyba dopiero teraz dostrzegł moją małą ranę na twarzy, bo spojrzał się wręcz przerażony na mnie. Po chwili zlazł ze mnie i usiadł na wprost.
-Co się tam wydarzyło? -pyta zaniepokojony.
-A wiesz kurde bele, jakiś wilk stwierdził, że fajnie będzie nas zaatakować i zrobił to. Obroniłem ich, ale rozkojarzyłem na chwilę, bo zdawało mi się, że kolejny idzie, bo słyszałem jak gałąź się łamie, a okazało się, że to oni i ten mnie drapnął. -powiedziałem na jednym wdechu, nie skupiając się by miało to ręce i nogi.
-Będzie blizna. -kręci delikatnie mordką na boki, zastanawiając się chyba nad czymś.
-Kolejna do kolekcji. -odpowiadam, leżąc na ziemi.
Nagle zrobiło mi się słabiej. Przymknąłem oczy, nie chcąc tracić świadomości.
-No i zgaduję, że cię poznali. -mówi do mnie dalej, jakby wiedząc, że trzeba mnie trzymać na krawędzi świadomości.
-Niestety, ale chociaż uderzyłem Smarka. -radość z tego czynu lekko mnie ożywiła, ale tylko lekko i na chwilę.
Ten się zaśmiał, po czym pomógł mi wstać. Nagle poczułem się tak dobrze jak nigdy, nic mnie nie bolało, zero negatywnych skutków. Ucieszyłbym się, gdyby nie to, że już kiedyś to przeszedłem i wiem, że za parę minut będzie gorzej.. dziesięć razy gorzej.. a może dwadzieścia. Widzące mnie na nogach, Stoik kazał bandzie Smarka iść do twierdzy, czy tam zająć się sobą i został sam na arenie. Bynajmniej pewnie tak myślał, bo prawda była inna. Astrid, jak zwykle musi robić po swojemu i została, czając się w kącie. Pff i myśli, że jej nie widać. Może Stoik jej nie widzi, ale ja to co innego. Wódz, myśląc że jesteśmy sami, zaczął do mnie podchodzić.

Wszystko jest możliweOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz