Rozdział 14

333 52 6
                                    

Jak codzień skrecałam w znaną mi już bardzo dobrze uliczkę

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Jak codzień skrecałam w znaną mi już bardzo dobrze uliczkę. Przez te kilka dni nieobecności Bartona wręcz do perfekcji nauczyłam się odczytywać jej nazwę na wszelkie sposoby.

Od tyłu...

Co drugą literę....

Za pomocą cyfr...

Żadna jednak nazwa nie brzmiała tak dobrze jak, gdy Barton wypowiedział ją po raz pierwszy.

Jak codzień minęłam ten średnio odwiedzany sklepik przy rogu. Poznałam już jego założyciela, jego biografię i szeroką geneologię, aż po czasy obecnego sprzedawcy.

Biznes rodzinny.

Oczywiście nigdy nie rozmawiałam z żadnym z pracowników tego sklepu. Nie znam tylko ich głosów.

I daty powrotu Clinta.

Jak codzień wchodziłam pomiędzy drzewa i krzewy, takie same jak w każdym innym zakątku Budapesztu. Ale te różniły się od innych. Na tych znajdował się brokat z moich codziennie zmienianych sukienek. Teraz w oczy rzucił mi się czerwony. Strój z pierwszego dnia.

Clint mówił, że mi pasował.

Jak codzień czekałam.

Rozmyślałam.

Za każdym razem jako ktoś inny.

Za każdym razem pod oknem o 18:00.

I za każdym razem zastawałam to samo.

Spokój.

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


Chaos.

Wybiegłem z pokoju nie zabierając nawet ramoneski.

I tak nie jest mi potrzebna.

Zostało mi około 130 godzin na wymyślenie planu ratunkowego dla Romanoff, więc utrata choćby 24 byłaby wręcz śmiertelna.

Wdech - wydech.

Krok - krok.

Biegłem na miejsce spotkania. Tylko to się teraz liczyło. Mimo natłoku myśli i pytań bez odpowiedzi.

Przecież imię "Natasha" było najlepszą odpowiedzią i uzasadnieniem.

Jednocześnie to samo imię zawierało wszystkie zbędne informacje w jednym miejscu.

W folderze "Nie ważne".

W zakamarkach kosza.

W bardzo zawalonym komputerze informatyka.

W mojej głowie.

Gdy tylko dotarłem na miejsce jak torpeda popchnąłem szklane drzwi obrotowe, o mało nie wbijając sobie nosa i rzędu śnieżnobiałych zębów.
Szybko się rozejrzałem wbiegając po schodach na górę.

Zostało mi 60 sekund.

Minuta.

Teraz mniej.

58...57...

Nie było jej. To niemożliwe. Tylko sprzątaczka poprawiając wazon na oknie. Westchnąłem i oparłem się o pozłacaną barierkę schodów.

30...29...28...

Odliczałem, żeby zająć czymś umysł, który tak naprawdę przeżywał najgorsze katusze.

Rozczarowanie.

24...23...22...

Kobiecie wypadł kwiatek. Piękny fiołek. Szkoda, że na zmarnowanie.

18...17...16...

Schyliła się. Zza ucha wysunął się jej rudawy kosmyk kręconych włosów.

Zmarszczyłem czoło.

12...11...10...

Podszedłem pomagając. To nie może być prawda. Nat? Skąd wzięła by taki strój?

9...8...7...

Uśmiechnąłem się.

Może po prostu widzę to, co chcę widzieć.

6...5...4...

Albo?

3...2...1...

— Natasha...

𝘽𝙪𝙙𝙖𝙥𝙚𝙨𝙩 | clintasha auOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz