|Malutki Statek|

64 4 50
                                    

[14.07.2019]

{Malutki statek, którym dryfowaliśmy, gdy Ciebie zabrakło.}

Tamtego dnia nikt nie był w humorze do rozmów, ani niczego innego co wiąże się z jakimikolwiek spotkaniami z ludźmi. Cisza obległa malutki statek. Wszyscy patrzyli tępo na uśpioną twarz Elize, obserwowali jej klatkę piersiową z nadzieją, że ta jakimś cudem się uniesie. A ona tylko leżała, ubrana w swoją ulubioną, błękitną sukienkę, z warkoczem ułożonym na ramieniu.

Żaden z nich nie przypuszczał, że tegoroczne urodziny kobiety, odbędą się bez jej udziału i właściwie, to będą jej pogrzebem. Brzmi co najmniej żałośnie.

Każdy, tak jak zażyczyła sobie Agreste, miał ubrane coś niebieskiego: Dylan wyciągnął swoją najlepszą koszulę w tym kolorze; Travis wraz z resztą rodzeństwa ubrał niebieski krawat; ciocia Hayzel powtykała błękitne spinki w swojego koka, a Mistrz Fu, jako, że nie miał ani niebieskiej koszuli, ani krawatu w tym kolorze, założył błękitną chustę, która swobodnie nachodziła na jego czarną marynarkę.

— Nadal nie mogę uwierzyć, że wybudziłem się, kiedy nasza babcia umierała — westchnął blondyn, kolejny zresztą raz. — Nawet nie dowiedziała się, że otworzyłem oczy.

— Fakt, szkoda, że nie mogliście chociażby się przywitać — przyznał Dylan, rozglądając się wokół.

Tak bardzo nie mógł doczekać się tego dnia, jej urodzin. Miał świetny prezent, który na pewno, bardzo by ją ucieszył: wyjazd do motylarnii, miejsca, gdzie aż roi się od różnorakich motyli, uwielbianych przez staruszkę. Mieli się świetnie bawić, śpiewać i tańczyć, a gdzie skończyli? Utopieni w ciszy, ciężkiej atmosferze, w której trudno było zaczerpnąć powietrze, patrząc na dębową trumnę, która, gdyby tylko było to możliwe, na pewno dawno byłaby już przewiercona na wylot od ich spojrzeń.

Od kiedy Agreste nie było wśród żywych, nic już nie było takie, jak dawniej. Brakowało jej pogodnego nastawienia, podnoszącego na duchu nawet w najbardziej deszczowy dzień roku, jej uśmiechu, rozpędzającego najciemniejsze chmury, zawsze rozpromienionych oczu, spoglądających na świat zza wachlarza czarnych rzęs. Po prostu brakowało jej, każdemu, bez wyjątku. Ponieważ każdy, kto chociażby w małym stopniu znał ją, miał w swoim sercu cząstkę jej duszy, mały skrawek, bez którego życie wydawało się nijakie, puste, bez kolorów. To ona je uzupełniała, malowała barwami tęczy, trzymając w dłoniach trzykrotnie większy od samej siebie pędzel. Gdy odeszła, wzięła wszystkie skrawki ze sobą, wyrywając je z piersi wszystkim, którym je ofiarowała.

— Wiesz co jest najdziwniejsze? — spytał, patrząc na kuzyna. — Że tuż przed wybudzeniem widziałem jak coś spada na jej dom, nie wiem, czy była to bomba, czy coś większego, ważniejsze jest to, że rozerwało go wpół. Chyba miało to jakiś związek z tym, co działo się tutaj, realnie.

— Możliwe — przytaknął. — Z tego co mi opowiadałeś to mieliście ciekawe przygody.

— Nawet nie wiesz jak bardzo.

Uwagę Lautiera przykuła pewna trójka osób, stojąca tuż przy trumnie. Nigdy nie widział tych ludzi na oczy, więc prawdopodobnie nie byli z rodziny, ani z grona bardzo bliskich znajomych, bo raczej by ich wtedy kojarzył, choćby z widzenia. Nie wykluczone też, że poznali jego babcię na jednym ze spotkań klubu seniora, albo coś w tym stylu, uwielbiała na nie chodzić, poznawać nowych ludzi, rozmawiać z nimi na różne tematy, często na takie, które nie interesowały nikogo innego z rodziny oprócz niej. Postanowił razem z Adrienem podejść do nich, dowiedzieć się w jakich byli relacjach z ich babcią, bo niewykluczonym było, że zabłądzili i weszli nie na tę łódkę, co było mało prawdopodobne, ale jednak nie mogło być wykluczone.

|✓| LustraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz