23. Walka, z której można wyjść zwycięsko cz.1

190 22 16
                                    

Wyszedłem na przystanek przed szpitalem, w którym zdjęto mi gips i od razu zauważyłem, że zostało mi naprawdę dużo czasu zanim Connor przyjedzie, a telefon mi się rozładował. Przymknąłem oczy i udałem zmęczenie tak duże, jakbym miał zamiar zasnąć. Taka poza przynajmniej nie wyglądała, jakbym nie miał co ze sobą zrobić.

Ale potem nagle runął z łoskotem jesienny deszcz, a niebo zakryło się gęstą zasłoną szarych chmur. Lodowate krople zaczęły siec mnie po głowie, nieprzyjemnie mrożąc. Wzdrygnąłem się i pożałowałem, że zlekceważyłem w ten sposób kapryśność pogody.

Ciepłe lato i aromatyczna jesień przeminęły, a ich miejsce zastępował zimny zwiastun martwoty i lodu. Świat wydawał się pękać w hałasie uderzeń deszczu o karoserię i dachy. Ten chaos był w jakiś sposób przyjemny, a ciemność nieba wydawała mi się w kojący sposób senna.

Lodowaty huragan dorównywał lekkiej letniej bryzie pięknem. Oba zjawiska poruszające, oba wpędzające umysł w kontemplację i zapierające dech w piersiach. Groza i łagodność, hałas i cisza z biegiem miesięcy zastępują siebie nawzajem, przynosząc nowe pory roku.

Przyszło mi do głowy, że to, co jest zimne i nieprzewidywalne, trudne i niestałe, mogło być też wspaniałe, tylko na inny sposób.

Z Connorem chyba było podobnie.

Struga lodowatej wody popłynęła mi na po karku za koszulkę. Wzdrygnąłem się. Trzeba się schować. Skierowałem się w stronę daszku nad przystankiem, ale kiedy zauważyłem gęsto zbitą masę ludzi cisnących się na siebie jak w ugniatanym cieście, coś obróciło mnie z powrotem.

Przecież się nie przeziębię, jeśli trochę sobie tak postoję na uboczu. Tak! Mam dobrą odporność, przecież nic mi się nie stanie. Poza tym deszcz jest przyjemny.

Cóż, prawdę mówiąc byłby przyjemniejszy ciepłym latem i gdyby nie siekł rozpędzony pod wpływem wiatru, ale... to kwestia momentu. Wytrzymam!

Czas mijał. Włosy i ubranie nasiąkały wodą, a do mnie coraz bardziej docierało, że ten przed chwilą wspomniany ,,moment" wcale nie jest taki... momentalny, jak mi się wydawało. Kiedy zacząłem już rozważać powrót do budynku szpitala, usłyszałem dźwięk znajomego klaksonu. Natychmiast rzuciłem się do drzwi jeepa i wskoczyłem na miejsce pasażera.

Kiedy tylko spadłem na skórzane siedzenie, rozległo się głośne mlask mokrych ubrań i butów.

- Jak dobrze, że jesteś, Connor! - westchnąłem radośnie, naprawdę ucieszony, że wreszcie wszedłem do ciepłego zamknięcia. Kiedy nie dostałem odpowiedzi, trochę się zaniepokoiłem i spojrzałem na niego.

Uśmiechnął się, ale był chyba słaby... To zupełnie tak, jakby mięśnie twarzy się napięły, nie odzwierciedlając tego, co dzieje się w środku człowieka.

- Cześć - rzucił krótko, nawet nie patrząc w moją stronę. - Zapnij pasy.

- Wyglądasz... źle - zdałem sobie sprawę z tego, jak wielki ciężar unosił się w powietrzu przez jego nastrój. Zupełnie jakby stało się coś złego. A przecież jak niedawno rozmawialiśmy przez telefon, mówił tak luźno! Co stało się przez ten czas?

- Co ty nie powiesz - rzucił, tym razem jakby ze szczerym, ale gorzkim rozbawieniem. Dotarło do mnie, co powiedziałem.

- Mówiąc ,,źle" nie chciałem...! To znaczy nie w tym sensie, że wyglądasz brzydko, tylko słabo. Nie jesteś brzydki, jesteś bardzo w porządku! Nie! To znaczy... niewyspanie?

Przez chwilę milczał, jakby się zastanawiał, czy naprawdę opłaca mu się marnować energię na wymyślanie wymówek. Wrzucił bieg, żeby zwolnić pas dla taksówek i ruszył, dodając gwałtownie gazu. Auto rzuciło się do przodu i szarpnęło. Nie byłem pewien, czy w takim stanie powinien prowadzić.

Przecież cię znam, Piegusie (Dear Evan Hansen - AU)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz