Bransoleta

5.3K 577 264
                                    

- Zostaw mnie! - spanikowałem, mocno wyrywając się z uścisku czegoś. Mój głos zagłuszał jednak dźwięk uderzeń, jakby ogromnych płatów materiału o powietrze.

Co to jest?! Zaciskające się na mnie gówno było dziwne w dotyku. Takie suche i łuskowate.

Nim zdążyłem zwymiotować na myśl co to może być, zostałem poderwany do góry, wysoko, ponad uliczkę, ponad miasto, ponad niską chmurę dymu.

Zakaszlałem. Oczy mnie piekły od wiatru i zimna.

- Puszczaj! - próbowałem się bronić. Nikłe światło zachodu, i wschodzącego księżyca odbijało się od ogromnego cielska o chromowym połysku. Następnego wrzasku nie mogłem nawet z siebie wydobyć, bo wiatr skutecznie wpychał mi go z powrotem do gardła. Zamknąłem usta. Zbyt kusząco zapraszał do wymiotowania.

Byłem cholernie wysoko. Na myśl o upadku mój pęcherz ścisnął się znacząco. Przytuliłem się ciaśniej do... Czegoś.

Właśnie.

Mimo strachu mrożącego mięśnie, uniosłem głowę, by spojrzeć w górę, i... O bożkowie... Nade mną od wiatru odbijało się potężne skrzydło o miedzianym połysku. Unosiło wielkie cielsko o długiej szyi i ogonie. Smok. Cholerny smok.

Wrzasnąłem mimo wszystko.

Rogaty łeb zwrócił się w moją stronę, czym wywołał u mnie stan bliski omdleniu. Był straszny! Wielki! Strasznie wielki! Wielki łeb, wielkie zęby w wielkiej paszczy, która spokojnie zmieściłaby trzech mnie! Oczy wielkości garnków patrzyły na mnie z dziwnym wyrazem, a z brzucha bestii wydobył się pomruk, którego intencji nie znałem.

Spokojnie, to tylko koszmar. Okropnie realistyczny koszmar. Umysł płata mi figle, i tyle. Na pewno... Na pewno obudzę się zaraz na zimnej podłodze lochu.

Jednak moja druga strona, ta zimno analizująca każdy szczegół, nie zgadzała się z moim optymizmem.

W koszmarach miasto znikało od razu. Teraz realistycznie malało w dole, powoli zasnuwane przez chmury, ale wciąż widoczne. Za to czubek góry pędził w moją stronę, zamieniony z wyznacznika wielkości w niewielką wysepkę na tle nieba.

To nie mógł być sen.

To nie był sen.

Łzy przerażenia zamarzały mi na policzkach. Ja zamarzałem. Moje dudniące serce boleśnie spowalniała niska temperatura, a powietrze topiło mnie swoją pustością. Mimo dyszenia... Nie mogłem odetchnąć. Drżałem, i kuliłem się jak tylko mogłem. Zacisnąłem powieki. Miałem wrażenie, że w innym wypadku szron pokryje mi oczy.

Chyba... Umierałem.

Zawsze żyłem tak blisko śmierci, a teraz, gdy raz jej uniknąłem... Umierałem.

Nie mając nawet pojęcia czy kogoś nie opuszczam, może osieracam, a może pozbawiam przyjaciela. Nie pamiętałem nawet w takiej chwili.

Nagle smok wydał z siebie kolejny pomruk, i podniósł mnie bliżej swojego brzucha. Wokół niego powietrze zdawało się o wiele cieplejsze. Lot trwał dalej. Skończył się dopiero po trzydziestu siedmiu powolnych uderzeniach smoczego serca.

W samą porę otworzyłem oczy. Gad wylądował. Staliśmy prawie na szczycie góry. Wokół unosił się śnieg.
Nie padał. To wiatr podrywał jego nieubite zasoby zalegające na górze. Śnieg... Zabrał więcej osób niż niektóre choroby, ale dla mnie wciąż był pięknym zjawiskiem. Zwiastowało ono co prawda bardzo ciężkie miesiące, lecz i tak lubiłem na niego patrzeć, wyczekiwać go kiedy akurat było mi względnie ciepło...

Drakonis Severus (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz