Wyjście

2.6K 335 37
                                    

Zimno. Cholera, macanie ścian mogło się na mnie zemścić. Coraz gorzej odczytywałem tekstury, zupełnie jakbym teraz ślepł na rękach. Nawet nie zauważyłem, kiedy moja ręka zrobiła się mokra. Poczułem to dopiero gdy wilgoć sięgnęła mojego nadgarstka. Natychmiast ze wstrętem strzepnąłem z niej coś, co na moje nieszczęście okazało się czymś gęstszym od wody. Swojego rodzaju szlam na szczęście bez komplikacji oderwał się od mojej skóry.

Obniżająca się temperatura napawała mnie nadzieją, iż może oznacza to niedalekie wyjście. Byłem więc zdeterminowany, by iść dalej, choć co jakiś czas miałem wrażenie, że ciemność przede mną się poruszała, jakby coś usuwało mi się spod nóg. Może szczury? Tylko jakie drobne gryzonie zniosłyby takie warunki... Ja, może nie tak wielki, ale jednak większy człowiek, miałem z tym problem.

Coś zachrzęściło pod moją gołą stopą, i z piskiem uciekło w kąt. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Chrzęst był niepokojąco robaczy. 

Ohyda. To miejsce było obrzydliwe. Zrezygnowałem z dotykania ściany. Skoro coś tu żyje, to wolę nie myśleć czym mogła być ta breja, która pokrywała korytarz. Oby mi nie zaszkodziła. Natura z tego co wiem nie przepada za ludźmi. W nieznanym miejscu lepiej ograniczyć z nią kontakt. I tak nie byliśmy blisko. 

Kierowałem się ruchem powietrza, dobrze wyczuwalnym, zwłaszcza na łydkach i policzkach. 

Droga wydawała mi się coraz mniej zrujnowana. Coraz mniej drzazg wbijało mi się w stopy. Tylko kurz amortyzował moje kroki. To było o dziwo przyjemne. Jak sypki dywanik, dający mi ulgę od lodowatej posadzki. Miałem coraz większą ochotę się na nim położyć, przespać. Trudno było mi ocenić ile czasu minęło odkąd zacząłem swoją wędrówkę. W mroku sekundy były dłuższe, i podejrzewałem coraz bardziej, że ta godzina którą podejrzewałem, mogła być tygodniem. A może na odwrót? Może tkwiłem tu tylko kilka minut? Szlag, nawet nie mogłem ocenić ile przeszedłem, bo zaglądanie sobie przez ramię w oczywisty sposób nie dawało nic.

Traciłem nadzieję... Kurczowo się trzymałem czegoś co zanikało i rwało się na kawałki za każdym razem gdy otwierałem oczy, a czerń dookoła ani trochę się nie zmieniała. Nawet zapach był taki sam: zatęchły i beznadziejny. Może przeciąg, którym się kierowałem, to tak naprawdę zimny oddech śmierci, stojącej już tuż przede mną? 

Pesymizm był cholernie obezwładniający. Powłóczyłem nogami kolejnych kilkanaście kroków, mijając kolejny, łagodny zakręt, i dokładnie za nim nogi złamały mi się w kolanach. Na klęczkach zapadłem się w gładkim pyle, zaraz potem opadając na bok. Dłoń ułożyłem pod policzkiem, chcąc trochę oddalić swoje drogi oddechowe od kurzu. Skuliłem się jak w łonie matki, której mogłem równie dobrze nie posiadać, i starałem się nie oszaleć w ciszy. 

Z drugiej strony... Czy dźwięk inny niż mój własny oddech przyniósłby mi ukojenie? Wątpię. Tak mogłem przynajmniej w spokoju leżeć, pozwalając moim członkom na przymarznięcie do siebie. Moje myśli też z wolna się zatrzymywały, ulatywały mi z głowy, razem z ciepłem. Po jakimś czasie pustka nie była tylko czymś co widziałem dookoła. Zagnieździła się we mnie. Dawała na chwilę odsapnąć. 

Nim się obejrzałem, spałem tak jak kiedyś. Jak szczur.

***

Nie nazwałbym tego plusem ciemności, ale faktycznie, obudziłem się dopiero gdy mój organizm poczuł się do tego gotowy, nie tak jak robiłem to zazwyczaj, pod wpływem słonecznego światła, śpiewu ptaków, czy hałasu wydawanego przez bransoletę na moim ramieniu. Obudziłem się chyba przed tym, jak miała zacząć piszczeć na śniadanie. Odruchowo podniosłem się do siadu, strząsając z siebie chłód i dreszcze. Sen dużo dał. Czułem się w porównaniu do wczoraj o wiele lepiej, i widziałem światełko w tunelu. Może jednak dam radę?

Drakonis Severus (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz