Po ostatnim, "miłym" spotkaniu zmieniliśmy trochę trasę i zbliżyliśmy się do główniejszych ścieżek. Oczywiście nie mamy zamiaru podchodzić do Wielkiego Traktatu Sybirskiego, czyli drogi prowadzącej od Moskwy, przez wszystkie ważniejsze miasta Syberii, aż do Chin. Co prawda wędrówka w jej pobliżu byłaby na pewno prostsza, dlatego też mnogość włóczęgów podróżuje nią, jednak na wielu odcinkach drogi stacjonują oddziały kozackie, a że tak powiem, raczej wszystkie oddziały nas szukają.
Nasze ostrożne podchody mają też inny powód. Zaczyna nam brakować jedzenia, w pobliżu nie ma zbyt wielu wsi czy miasteczek, do których moglibyśmy się zakraść jak ostatnimi czasy, a okazuje się, że większe miasta nie są już tak gościnne i czasem posiadają coś na wzór obrony czy straży, więc wślizgnięcie się i zwianie jest zbyt niebezpieczne lub nawet niemożliwe.
Dlatego teraz szukamy żywności na własną rękę.
Pierwszą rzeczą, którą sprawdzamy co jakiś czas, jest właśnie droga. Wzdłuż wielu dróg na Syberii sadzi się rzepę. Rzepa jest jednym z podstawowych składników tutejszej kuchni, żeby ją zasadzić wypala się nawet pokaźne części tajgi oraz właśnie sadzi się ją przy drogach dla podróżnych czy innych potrzebujących. Oczywiście jest jeszcze za wcześnie, aby zbierać rzepę, ale można obrywać jej liście, nie są jakoś przesadnie dobre, lecz mają dużo białka i są raczej łatwo dostępne. Jednakowoż samą rzepą się nie najesz.
Z tego powodu, co parę dni, rozdzielamy się i szukamy jedzenia w tajdze, każde ma swoje zadania, które stara się wykonać jak najlepiej. Ja wypatruję jadalnych roślin.
Wiosną czy latem las jest w stanie cię spokojnie wyżywić, jeśli oczywiście wiesz co, jak i kiedy zbierać. Na przykład pokrzywy, stare są twarde i niedobre, jednak młode pędy da się zrywać, jeść i jest z nich całkiem dobra zupa. Inną, całkiem powszechną i pożywną rośliną jest lebioda, na nią jednak trzeba uważać. Do zjedzenia nadają się tylko owoce, których jeszcze nie ma, bo jest za wcześnie, oraz młode pędy i liście. Stare rośliny są trujące, wywołują ostre biegunki i krwawienia.
Innym pożywnym darem tajgi jest podkorze. Podkorze, czy inaczej miazga, to cienka warstewka na granicy drewna i kory, wiosną jest całkiem słodka, można ją jeść bez problemu na surowo i łatwo się ja zdobywa, w końcu jesteśmy w lesie. Maciej, ucząc mnie flory i fauny potrzebnej do przetrwania, opowiadał, iż zdarzało się, że duże grupy podróżnych czy przechodzące wojska zostawiały po sobie ogołocone pnie sosen, brzóz czy wiązów, ponieważ wygłodzeni ludzie ratowali się właśnie miazgą.
Równie ważną rośliną, choć rzadko przez nas spotykaną, jest pałka wodna. Rosnące w mule, grube kłącza mają jeszcze wiele składników odżywczych i zawierają dużo skrobi, a wewnętrzne nasady świeżych pędów są miękkie, nawet smaczne i nie wymagają żadnej obróbki termicznej. Kolejnym sporadycznym zielskiem jest psiząb, taki fioletowy kwiatek, którego dwa liście są pokryte plamkami. Sam w sobie niedobry, ale jego cebulki po ugotowaniu czy podpieczeniu są całkiem smaczne.
Jednak mimo wszystko najlepszym źródłem energii jest stare, dobre mięsko.
Muszę przyznać, że zdarzyło się nam już jeść padlinę, co prawda świeżą, ale zawsze padlinę. Wilki czy inny drapieżnik porzucił ledwie co ubite truchło łosia. Tak właściwie połowę łosia. Nic się nam nie stało, lecz wolę już do tego nie wracać.
Odpowiedzią na ten problem jest polowanie, ale to już nie moja działka. Moje "łowy" sprowadzają się do roślinek i właśnie zostały zakończone. Udało mi się znaleźć mały staw, dzięki czemu uzupełniłam zapasy wody i nazbierałam pełno kłączy. Teraz jedyne co mnie interesuje to to, czy komuniście poszło tak łatwo jak mnie.
Przedzieram się przez krzaki, aby wejść na małą polanę, na której zrobiliśmy nasz postój. Po śniegu już dawno nie ma śladu, a cała natura wręcz kipi chęcią życia. Wszędzie są soczyście zielone pączki, pośród ściółki kwitną kwiaty, słychać śpiewy ptaków. W takich urokliwych chwilach nawet zdarza mi się na moment zapomnieć o nieodstępującej mnie od miesięcy tęsknocie za domem, za moim ludźmi, za moim krajem.
Kiedy w końcu udaje mi się dotrzeć na miejsce, zastaję widok, który cieszy moje oczy, czy raczej mój żołądek.
Bolszewik siedzi przy małym ognisku, skubany potrafi rozpalić ogień wszędzie i w niemal każdej sytuacji, chyba że deszcz pada, ale tak poza tym, to prawie zawsze, nad płomieniem pieczą się oprawione i pocięte na mniejsze kawałki plastry mięsa.
- Widzę, że myśliwy się spisał - wołam radośnie, szybko do niego podchodząc i przysiadając obok.
- Да... (Tak...) - odpowiada niewzruszony, zerkając na mnie niepewnie. - A ty co masz? - rzuca, wskazując na moją torbę.
- Nic specjalnego, kłącza i parę cebulek, wodę też uzupełniłam - odrzekam, wiernie wpatrując się w piekące się mięsko. - Zastrzeliłeś to czy złapałeś? - dopytuję z zainteresowaniem, chcąc poznać historię naszego obiadu.
- Złapałem, zostały tylko trzy pociski, a nie wiadomo co nas jeszcze spotka, więc lepiej je zostawić na coś poważniejszego niż drobna zwierzyna - ogłasza poważnie, pokazując trzymaną przez siebie broń i chowając ją z powrotem do kieszeni płaszcza.
Po tym znowu zapada cisza, przerywana tylko odgłosami lasu oraz syczeniem ognia i skwierczeniem mięsa. Oboje uważnie przypatrujemy się naszemu posiłkowi w czasie tworzenia. Po paru minutach wyczekiwana komunista podnosi się, pochylając się do przodu i badając uważnie zawieszone nad płomieniem kawałki.
- Wydaje się, że już - obwieszcza, ściągając mięsiwo z prowizorycznej, drewnianej konstrukcji. Podaje mi, równocześnie biorąc kawałek dla siebie.
Delikatnie zwęglone mięso oraz wytopiony tłuszcz nieco parzą moje palce, ale nie za bardzo mi to przeszkadza. Mogę stwierdzić, że nie jest ono złe, trochę twarde i ciągliwe, przez co jestem pewna, że nie jest to królik ani tym bardziej wiewiórka. Różne pomysły na dawną tożsamość posiłku przychodzą mi na myśl, jednak żadna nie pasuje mi do końca, a nigdzie nie widzę pozostawionej skóry, która mogłaby mi coś wyklarować.
- Bolszewik - odzywam się speszona, nagle tknięta dziwnym przeczuciem.
- Hmm? - komunista mruczy, nie przerywając jedzenia i spoglądając na mnie ciut zirytowany.
- Co to tak właściwie jest? - pytam niepewnie, wbijając w niego zaciekawiony i nieco niespokojny wzrok.
- Что? (Co?) - dziwi się zmieszany i lustruje mnie, oczekując dalszych wskazówek.
- To mięso, co to za zwierze było? - tłumaczę, wskazują na trzymany przeze mnie kawałek.
- Głowy nie dam, ale wyglądało jak jakiś zagubiony pies - ogłasza beznamiętnie, wracając wzrokiem do swojej porcji.
- Aha... - mamroczę zbita z tropu. Przełykam ślinę i wbijam spojrzenie w resztę mięsa, której nie zdążyłam jeszcze zjeść. Wskroś mojego umysłu przewijają się wizerunki wszystkich psin, którymi się w swym życiu opiekowałam lub bawiłam. Przez chwilę moje gardło ściska osobliwe poczucie winy, które trudno racjonalnie wytłumaczyć.
Jednak wracam do jedzenia.
Nie mogę wybrzydzać.
Muszę być zdrowa i silna, aby iść dalej, aby przeżyć.
---------
Tak w ogóle, to wszystko, co Pola zbierała, to naprawdę da się na tym przeżyć, więc jeśli zaginiecie w lesie, to już wiecie, co jeść, a kiedyś też czytałam jeden artykuł o żywieniu zesłańców/uciekinierów i było tam nadmienione, że zdarzyło się mi zjeść psa i wiem, że to dziwne, ale musiałam, ogólnie ten rozdział jest dziwny i wybaczcie, że rozdziały są takie krótkie, ale nie widzę sensu w ich przedłużaniu, a poza tym wątpię, że chcielibyście towarzyszyć "polowaniu" i patroszeniu psa.
Ale powiem, że od następnego rozdziału zaczyna się ciąg wydarzeń, będący naszą ostatnią prostą i z tej racji jutro, może też i pojutrze, nie będzie rozdziału, bo muszę dokładnie to przemyśleć i wybrać w końcu epilog, bo obecnie mam jego trzy wersje, a każda nada inny wydźwięk zakończeniu.
Więc no, życzę wam miłego dnia/nocy.
CZYTASZ
Zesłanie / countryhumans / Polska / ZSRR
AventuraOdwiecznym, sprawdzonym sposobem pozbywania się problemów w Imperium Rosyjskim było wysyłanie niewygodnych delikwentów w głąb ośnieżonych odmętów kontynentu. Ten sam los spotyka młodą Polskę, kiedy jednak dociera na miejsce swej kaźni, okazuje się...