Na rozstaju dróg

678 80 84
                                        

Trochę ponad tydzień temu dotarliśmy w okolice Penzy i po kolejnych, ckliwych pożegnaniach wszy i jej nowego przyjaciela, a naszego przewoźnika, wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Obecnie idziemy między łanami złocistego zboża, a przedpołudniowe, lipcowe słońce sprawia, że kłosy urzekająco mienią się w jego blasku, gdzieniegdzie, pomiędzy pszenicą wyrastają zagubione maki czy inne polne kwiaty. Z rzadka napotykane przez nas drzewa owocowe, rosnące czasem na skraju pól, uginają się od jeszcze niedojrzałych płodów natury. Pośród szumów ciepłego wiatru słychać brzęczenie owadów i śpiewy ptaków, które latają, wysoko ponad naszymi głowami, po bezchmurnym, błękitnym niebie.

Moja noga całkiem dobrze się trzyma, rana się względnie zasklepiła i jestem w stanie normalnie chodzić, co prawda lekko kuśtykam i nie mogę się nadwyrężać, bo może się to źle skończyć, ale nie mogę narzekać, jednak nasz marsz trochę się przez to przedłużył. Ja sam bym tak nie spowalniał, ale już kilkakrotnie dostałem ochrzan za przesilanie swojej rany, czyli nic nowego, jednak...

Dwa, może trzy, dni temu uderzyła nas świadomość zbliżającego się końca wspólnej wędrówki. Przedzierając się między zagajnikami w poprzek drogi, napotkaliśmy lichy znak wskazujący bliskość Moskwy. Tam myśl od dawna z nami była, lecz dopiero teraz stała się tak rzeczywista.

Cieszę się, ona też, z tego, że zaszliśmy tak daleko, że przetrwaliśmy, że wkrótce wrócimy tam, gdzie nasze miejsce, że ta mordęga, to zesłanie dobiegnie końca, że nasza osobliwa koegzystencja odejdzie w zapomnienie, że nasz cel jest tak niedaleko, że szansa na dokończenie naszych ambicji jest ponownie osiągalna.

Ale ta radość jest swoiście... posępna...

Prawie się nie odzywamy, nawet ona nic nie komentuje, tylko w ciszy idziemy przed siebie, podziwiając otaczające nas krajobrazy i przywodząc na myśl długie tygodnie podróży po lasach, równinach, górach i mrozie.

Niespełna pół roku naszych żyć spędziliśmy ze sobą. Do tego wszystkiego doszło z konieczności, niemal z przymusu, jakiego zechciał los, ale nie przeciwstawiliśmy się mu zbytnio, widząc w tym pewne możliwości.

Polegaliśmy na sobie, nawet nie do końca sobie ufając, ratowaliśmy się, nawet nie za bardzo się lubiąc, zmieniliśmy się odrobinę, nawet tego nie zamierzając.

Czy tego chcę czy nie, stała się osobą, która wie o mnie więcej niż kiedykolwiek, jakikolwiek człowiek powinien.

I ja sam na to pozwoliłem.

Od początku nazywałem ją wszą czy pchłą, bo tym właśnie według mnie była, małą, upartą, irytującą istotą, która uprzykrza ci życie, która naiwnie i głupio wierzy w swoją siłę, która myśli, że ma jakikolwiek wpływ na to, co się wokół niej dzieje.

Jednak trochę się myliłem.

Ma wpływ i to wielki, a ja jestem tego najlepszym przykładem. W kilka tygodni z postrachu więziennej katorgi stałem się posłusznym pantoflem, co prawda jest w tym dużo mojej winy, może za bardzo przypomina mi Natalię, zapewne dlatego jestem taki miękki, ale nie zmienia to faktu, że tego dokonała, lecz jest pierwszą i ostatnią osobą, której się to udało. Każda napotkana przez nas postać, której od początku celem nie było zabicie nas, również w mniejszym lub większym stopniu tego doświadczyła. Jej osobliwa, nieco łatwowierna, pogodna, spontaniczna i denerwująca osobowość sprawia, że ludzie lgną do niej, troszczą się o nią, są gotowi się dla niej poświęcić, a ona w podzięce jest gotowa zrobić to samo, jeśli nie więcej.

Mnóstwo jej zachowań wywołuje u mnie poczucie, jakbym patrzył na nierozsądne dziecko, jest porywcza, uparta, czasem nietaktowna, musi się mieszać w nie swoje sprawy, rzuca się do wszystkiego, co wydaje się jej w porządku, czyli tak właściwie do wszystkiego, a ja dalej nie mogę zrozumieć, jakim cudem on jeszcze żyje.

Zesłanie / countryhumans / Polska / ZSRROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz