1.

10.3K 367 21
                                    

Promienie słońca muskały mnie łagodnie w twarz. Otworzyłam delikatnie oczy, które wciąż oddawały się błogiemu snu. "Poniedziałek" - pomyślałam, wolno schodząc z łózka. Otuliłam ciało aksamitnym szlafrokiem i udałam się do kuchni. Aleksander plątał mi się pod nogami, pomrukując co rusz, domagając się swojej porannej porcji karmy. Uroczy kocur. Pogłaskałam jego podbródek, po czym wsypałam trochę jedzenia do jego miseczki. Sama otworzyłam lodówkę czując ścisk w żołądku.
- Pustki, jakby nikt tu nie mieszkał - powiedziałam na głos, wpatrując się w kota.
Wyciągnęłam z niej w końcu resztki wczorajszego, grillowanego kurczaka, kilka pomidorków koktajlowych, walających się po kątach lodówki i strzępy liści sałaty lodowej. "Prawdziwy kucharz potrafi zrobić 'coś' z 'niczego'", powiedziałam sobie w duchu, układając w głowie plan prowizorycznej sałatki. Szybko wszystko posiekałam, skropiłam sokiem z cytryny i nakładając sobie sowitą porcję usiadłam w salonie przed ekranem telewizora. Włączyłam jeden z kilku programów porannych i delektowałam się przy nim swoją sałatką. Pieprzona, monotonna codzienność. Od jakiegoś czasu poranki wyglądały tak samo. Jedzenie, telewizja, kot. I tak w kółko. Poza żywym kotem, który nie opuszczał mnie na krok, dostawałam drugiego kota. W głowie.
Około południa, po szybkim, gorącym prysznicu zaczęłam, w końcu, choć z wielkim bólem przygotowywać się, do wyjścia. „Dorosłość boli, maleńka" – moja podświadomość od niedawna dawała mi nieźle w kość. Jednakże jedno trzeba jej przyznać, skubana miała rację. Dorosłość boli i to w cholerę. Zwłaszcza, kiedy uświadamiam sobie, że ciągle stoję owinięta puchowym ręcznikiem, z mokrymi włosami i kompletnym brakiem pomysłu na samą siebie, a tym czasem, za dwie godziny umówiona jestem na rozmowę o pracę. To będzie chyba moje pierwsze, tak ważne spotkanie w życiu. Brawo Iga, postępujesz bardzo dojrzale!

***

Wciągam na nogi jasne jegginsy, zarzucam luźną górę, w postaci białego T - shirt'u, zawiązuje czerwone convers'y. Jeszcze tylko ciemne okulary, plecak i wychodzę. Choćby ziemia miała się zawalić, a oceany rozstąpić, muszę dostać tę pracę. Wolnym truchtem schodzę do garażu w bloku. Odnajduję swoje czarne, jak heban Lupo. Piękna, mała błyskawica. Odblokowuję alarm jednym przyciskiem i już jestem w środku. Kierunek – galeria handlowa. Praca ekspedientki, w sklepie odzieżowym co prawda nie jest moją wymarzoną karierą zawodową, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? Podjeżdżam na parking galerii, po jakiś piętnastu minutach, gdzie w godzinach nocnych, bez świateł i korków, zajęłoby mi to maksymalnie siedem. Kocham godziny szczytu! Parkuję swoją „zabawkę", jak tylko mogę, najbliżej głównego wejścia. Kiedy jestem już przed nim, w głowie rozbrzmiewa mi jedno pytanie: „Zamknęłam, czy nie?". Na 99% tak. Wchodzę na teren centrum handlowego i po kilkudziesięciu metrach odnajduję sklep. „Mohito" – swoją drogą śmieszna nazwa. Mijam wieszaki z ubraniami i sznur kobiet, biegających za idealnymi stylizacjami. Przy kasie wita mnie szeroki uśmiech ekspedientki. Kasia, bo tak mówi mi jej plakietka, nad lewą piersią, pyta, w czym może pomóc.
- Byłam dzisiaj umówiona, na rozmowę kwalifikacyjną - odwzajemniam uśmiech.
Mina Kasi wyraźnie rzednie i momentalnie z dziewczyny „hej, zrobię dla ciebie, co tylko trzeba", zostaje: „o boże, następna naiwna, która szuka pracy". Odechciewa mi się tej roboty, ale dziewczyna każe iść za sobą i prowadzi do swego rodzaju biura, gdzie przedstawia mnie szefowej. Po kilkunastu minutach rozmowy, na której, we własnym mniemaniu wypadłam świetnie, wracam do domu. CV zostawione, teraz tylko pozostało mi czekać na telefon. Po drodze zatrzymuję się przy niewielkim sklepie, obok mojego osiedla. "Zrobię drobne zakupy" - myślę. Kiedy wkładam pieczarki do koszyka i sięgam po paprykę, gdzieś w głębi plecaka rozbrzmiewa głos VNM'a, informując mnie tym samym, że ktoś dzwoni. Rzuciłam koszyk na ziemie i jak wariatka zaczęłam grzebać w plecaku. Jest! W końcu go mam. Nieznany numer, odbieram szybko.
- Pani Iga? – Znajomy, kobiecy głos odzywa się po drugiej stronie.
- Tak, przy telefonie.
- Z tej strony menadżerka „Mohito", Gabriela. Nie ukrywam, iż na stanowisko ubiegało się dużo kandydatek, jednakże dyrekcja postanowiła postawić na młodą krew, a nie doświadczenie. Cóż, także z przyjemnością – nie słyszę w jej głosie, za grosz entuzjazmu – informuję, że dostała pani tę pracę. Proszę stawić się w sklepie w środę, punkt dziewiąta, – dokładnie podkreśliła godzinę – a omówimy szczegóły umowy.
- Bardzo dziękuję za informację! – Niemalże krzyczę, do słuchawki.
- Do widzenia - słyszę w zamian i nawet nie zdążam odpowiedzieć, a dźwięk pustego sygnału rozbrzmiewa się w moim uchu.
Rzucam bezmyślnie rożne rzeczy do koszyka, po czym przy kasie proszę o butelkę whiskey. Trzeba w końcu jakoś to uczcić. Zadowolona podjeżdżam pod garaż. Drogę, do jego drzwi, blokuje mi wielka ciężarówka, na której widnieje szyld firmy, od przeprowadzek. „Może ktoś wykupił to mieszkanie obok mnie?" – zastanawiam się. Ale w tej chwili mało mnie to obchodzi i mocnym uderzeniem walę w klakson samochodu. Ciężarówka, a raczej jej kierowca nie reaguję, a wręcz bezczelnie ignoruje moje poczynania, na co kontynuuję symfonie klaksonową, wzbudzając tym samym ciekawość sąsiadów, którzy wyglądają przez okna. Po kilku sygnałach człowiek za kierownicą wrócił po rozum, do głowy i łaskawie utorował mi wjazd. Zajęło mu to dosłownie pół minuty, a zapłacić musiałam za to bolącą ręką i zszarganymi nerwami. „O nie, nie Iga, spokojnie". Masz rację, wewnętrzny głosie, nikt, a tym bardziej obskurny kierowca nie zepsuje mi tak fantastycznej nowiny. Nie ma mowy! 

A może miłość?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz