Rozdział Dziesiąty

30 5 5
                                    

Dzisiaj ślub, ale seksy nie będą opisane, bo nie umiem.

W dzień mojego ślubu nie obudzili mnie Manco ani Lucia, tylko moja matka, która przyjechała pociągiem do stolicy tydzień wcześniej. Przyjechała z całą moją rodziną i z Elisą z Loży Zielarzy. Przywiózł ich pociąg.
- Wstawaj, kochanie - powiedziała z ekscytacją. - dzisiaj wychodzisz za Króla.
Uwielbiała Pachateca i w ogóle nie przyszło jej do głowy, że on może być jak drzewo miłorzębu. Uważała, że jest troskliwy i uprzejmy, i że jego osobowość uczyni z nas świetne małżeństwo. Lubiła go nawet bardziej, niż Timona.
- Jestem przekonana, że on poważnie traktuje swoje obowiązki - powiedziała - No i trzyma się tradycji swojego Ludu a jednocześnie nie oczekuje od ciebie obyczajowych poświęceń.
Teraz zaś, kiedy wstałam, matka mnie wyściskała.
- Pamiętaj, że beze mnie by tu ciebie nie było! - zażartowała.
No tak. To ona namówiła mnie na wysłanie zgłoszenia.
Zjedliśmy śniadanie z moją rodziną i Pachatekiem, i jego kuzynką, ostatnią z jego rodziny. Z rodziny królewskiej. Miała na imię Amapacha, potrafiła zmieniać się w pumę i uczyła w Pachu Alpa. Ubierała się w futra i skóry, i rzeczywiście było w niej coś zwierzęcego.
Jedzenia śniadania z dwoma rodzinami -królewską i rodziną panny młodej -było tradycją. Potem ja i Pachatec mieliśmy się rozdzielić by przebrać się w odświętne stroje. Mieliśmy zobaczyć się dopiero w świątyni Mamapachy.
Na śniadaniu wszyscy zachowywali się zgodnie z manierami, a Pachatec wyraźnie okazywał sympatię mojej matce. Martwiłam się tylko trochę o Ferminę, bojąc się, że dostanie ataku głupawki albo czegoś w tym rodzaju. Na szczęście zachowywała się przyzwoicie. Ja, zdenerwowaa, skubnęłam tylko trochę jedzenia.
Po śniadaniu skierowałyśmy się do moich komnat i tam moje siostry, mama, Manco i Lucia pomogli mi się ubrać. Nałożyli mi na głowę koronę z róż i pomarańczy, pomogli włożyć ciężkie sznurowane buty, i zasznurować wymyślny stanik. Na to włożyli dwuczéściową suknię w karmazynowym kolorze. Miała krótkie bufiaste rękawy i szeroką spódnicę, i mnóstwo falban na dekoldzie i obramowaniu. Na szyi miałam srebrny naszyjnik z rubinami i opalami. Przejrzałam się w lustrze. Nie byłam już sobą, ale uosobieniem mojego Ludu.
- Chodźmy - powiedziała moja mama i objęła mnie łagodnie.
Opuściłyśmy pokój i wyszłyśmy na korytarz. Tam czekał na mnie Timon Zielonoręki, ten którego nazwisko wymazano.
Wyglądał wspaniale. Nie miał na sobie stroju związanego z Yemayą, tylko swój odświętny mundur. Był szmaragdowy ze złotymi haftami i szkarłatnym kołnierzem. U munduru wisiała posrebrzana szabla, a pod spodem była złota kamizelka. Miał też kremowe wąskie spodnie i brązowe kozaki po kolana.
Zrobił coś z włosami, bo były przyczesane i nie przypominały burzy wirującej wokół jego głowy. Trochę mi tego brakowało, ale nie można mieć wszystkiego.
- Gotowa? - spytał Strażnik optymistycznie.
- Tak - odpowiedziałam i śmiało wzięłam go pod ramię. Z drugiej strony trzymała mnie mama, a za nami szły moje siostry i pokojowi. Tak mieliśmy wkroczyć do świątyni Mamapachy, gdzie Wielka Kapłanka Amara miała mnie poślubić z Pachatekiem.

Gdy szliśmy przez plac, ludzie machali do mnie i wyciągali ręce, ale ja mogłam tylko machać dłonią albo się uśmiechać. Czułam się bowiem lekka i zarazem niepewna w tak obszernej sukni. Czułam się, jakby motyle fruwały mi w brzuchu, ale nie był to objaw miłości. Raczej zdenerwowania.
Wnętrze kamiennej  świątyni było mroczne i zatłoczone. Widziałam urzędników państwowych, kapłanki, czarodziejów, wysłanników z innych krain: brązowoskóre kobiety w zieleni z Wysp Cukrowych, miedzianoskórych wysłanników z Półwyspu Środkowego, odzianych w krótkie barwne szaty. Była też miodowoskóra kobieta o czarnych włosach jak burza, w uroczystym stroju z piórami i perłami, w którego ornamencie powtarzały się liście. Była ambasadorką ze Wschodniego Wybrzeża i przebyła całą Rzeczną Dżunglę, aby dotrzeć na ślub mój i Pachateca. Obok niej stała brzoskwiniowoskóra kobieta w czerwonym mundurze i wysokich butach, Strażniczka Półwyspu Południowego, wcielony Święty Martín od Szabli.
Było też mnóstwo zwykłych ludzi. Wypatrzyłam Vayachę, która stała obok kasztanowego chłopaka w pończochach i granatowym surducie. Towarzyszyła im ruda dziewczyna w staromodnej koronkowej sukni; pewnie wybrała taki fason, żeby jej ciąża nie rzucała się w oczy. Domyślałam się, że to Gabriel i Clara. A siwy staruszek w odświętnym mundurze Leśnej Straży musiał być ojcem Vayachy i Gabriela. Rzeczywiście, moja przyjaciółka nie przypominała tego człowieka o chudej bladej twarzy i długim nosie. Ale widać było, że wszyscy oni - pomimo różnic - bardzo się kochali.
U ołtarza Mamapachy czekał na mnie Pachatec ze swoją kuzynką i swoimi najważniejszymi urzędnikami. Odwrócił ku mnie wzrok i widok jego oczu, złocistych w półmroku, poruszył mnie. Patrzył na mnie z nadzieją i musiałam się do niego uśmiechnąć. Był taki piękny w białej tunice i złotych ozdobach, i w wysokiej trzyczęściowej koronie całej naszej Krainy. Puściłam matkę i Timona i podeszłam do Pachateca, podając mu dłoń.
Miałam wyjść ze świątyni jako jego żona.

***

Wesele - a raczej pokaźną ucztę - urządzono w pałacowych ogrodach. Zamiast towarzyszyć Pachatecowi, co i rusz z kimś się witałam i byłam komuś przedstawiana. Miałam szczęście, że ambasadorzy i wysłannicy mówili w języku Krainy; przynajmniej nikomu nie narobiłam wstydu. Poza tym uważałam w szkole i dużo czytałam - miałam nadzieję, że potrafię wykazać się erudycją. Obawiałam się raczej o moją rodzinę. Mama była uprzejma i dystyngowana, ale Fermina zachowywała się skandalicznie. Upiła się winem i wpadła do smoczej fontanny. Timon musiał ją stamtąd wyciągnąć, a ona wbiła się w jego usta. Strażnik odciągnął jej twarz od swojej z niesmakiem.
- Proszę mnie nie molestować - warknął.
- Och, Tim... - westchnęła moja siostra.
- Dla pani nie jestem Tim - mruknął.
- No tak - mruknęła - Pan jest wcielonyy... Szyn Yemayi. Pan jest Wielki Ogrodnik, Wyżwoliciel co wrócił na ziemię.
Timon wymamrotał “Co za bełkot” i zawołał Vayachę, która omawiała z bratem kwestię ubranek dziecięcych.
- Czy wyświadczysz mi przysługę i odprowadzisz tę pannę do jej komnat? - spytał i dodał szeptem: -Nikt nie może się dowiedzieć, że ona jest siostrą Amaranty.
- Oczywiście - powiedziała Vayacha i wzięła moją siostrę pod rękę.
- Idziemy krok za kroczkiem - powiedziała rzeczowo. Zastanawiałam się, jak jej się odwdzięczę. I jak odwdzięczę się Timonowi.
- Czy dobrze się czujesz? - spytał Strażnik, poprawiając sobie włosy.
- Całkiem dobrze - odpowiedziałam - Gdyby nie to, że przed chwilą umarłabym ze wstydu.
- Nie przejmuj się, Amaranto - powiedział łagodnie - Nawykłem do niechcianych awansów naprutych kobiet i wiem, jak się przed nimi bronić.
Zaśmiał się.
-

Zaczynają grać. - powiedział - Chciałabyś zatańczyć?
- Myślałam, że najpierw zatańczę z Pachatekiem.
Zarumienił się.
- Ach. No tak.
Wtedy podszedł do nas król. Oczy mu błyszczały.
- Szukałem cię, Amaranto - powiedział.
Ucieszyłam się z jego entuzjazmu. Pomyślałam, że skoro Pachatec tak mnie lubi, to może mnie pokocha.
Tańczyliśmy oparci wzajemnie o swoje ramiona, patrząc sobie w oczy. Był to bardziej taniec braterstwa, niż namiętności, ale tak miało być.
Potem tańczyłam z Timonem. Śmiałam się do niego, bo był moim przyjacielem. Przebaczyłam mu dwuznaczność jego sytuacji.
- Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa - powiedział.
- Nie jesteś zazdrosny? - spytałam.
- Nie.
- Dużo poświęcasz dla mnie i Pachateca.
- Taka już moja rola - ścisnął moje ramię - Bądź szczęśliwa dla mnie, Amaranto.
- Będę - obiecałam.
Z tym postanowieniem zamknęłam drzwi do moich komnat wraz z Pachatekiem późno w noc.

Dzieci wszystkich krwiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz