27 grudnia
Antoni był szczęśliwy. Podobno jego uśmiech sprawiał, że senne ulice Warszawy oświetlało słońce. Euforia przepełniała jego ciało, a dusza pragnęła śpiewać.
Antoni się śmiał. A jego śmiech był okropnie zaraźliwy. Robił to, jakby nikt nie patrzył. Chichotem budził otumanionych przez los ludzi. Wtedy i oni obdarzali go uśmiechem. Jakby było to coś najnormalniejszego na świecie.
Antoni był pewny, że coś znaczy. Że nie znajduje się tam bez powodu. Kroczył dumnie po chodnikach, z uniesioną wysoko głową. Świadomy własnej wartości. Pierwszy raz od... nie mógł sobie przypomnieć. I ja sama również nie pamiętam tego momentu.
Antoni ubierał się inaczej. Wyglądał jak ci cyniczni muzycy, którzy nie boją się być sobą. Ci, którzy nucą pod nosem własne piosenki. W środku nocy wychodzą na środek jezdni tylko po to, żeby zobaczyć księżyc z innej perspektywy. Tak samo jak ci, którzy nie boją się być sobą. Może on sam również przestał się bać? Być może był tym samym cynicznym muzykiem?
Antoni był empatyczny. Po prostu wiedział, że ktoś obok potrzebuje pomocy. Opuszki palców drgały wtedy delikatnie. Ucisk w klatce piersiowej potęgował uczucie.
Antoni grał, gdzie popadnie. Czasem stawał na środku zatłoczonego chodnika, a ludzie sami robili dla niego miejsce. Widział dzieci, nastolatków, studentów, dorosłych, seniorów. Ludzi szczęśliwych (może tylko z pozoru) oraz tych, którzy na barkach mieli zbyt wiele.
Antoni czuł. Mocno i dogłębnie. Być może tęsknił za tym uczuciem.
CZYTASZ
nie opuszczę cię
Nouvellesmały Antoni dorastał. z każdym dniem coraz szybciej. szkoda, że nikt nie zauważył jego samodzielności. rodzice nigdy nie chcą, aby ich dziecko wyfrunęło z gniazda. nawet martwi rodzice. {ZAKOŃCZONE}