|| 6 || Tajemnicze ruiny

60 5 9
                                    


Poszli spać niecałe pół godziny później, każde do swojego namiotu. Ginevra znowu musiała pozbyć się zabłąkanego robactwa, tym razem bez krzty emocji. Była otępiała, na ustach wciąż czuła pocałunki Erwina. Dotknęła palcami wargi, nadal była opuchnięta.

Położyła się, gapiła w dach namiotu, wsłuchując się w przejmującą ciszę. Przejechała dłonią po twarzy, westchnęła.

Obiecała sobie, że nie będzie się przywiązywać. Dobrze wiedziała, że nie może tego robić. Każdy, kogo obdarzała głębszym uczuciem, umierał prędzej czy później.

To dlatego nazywała siebie „zgnilizną". Bo była chodzącą śmiercią.

Jej myśli znowu powędrowały w kierunku wysokiego blondyna, który spał nie dalej jak pięć metrów od niej.

To nie to, że Erwin Smith jej się nie podobał. Pociągał ją nie tylko wizualnie, ale też pod względem charakteru. Nie czuła nigdy czegoś podobnego – nawet Jose Petrauskas nie wywoływał w niej takich emocji. Niebieskooki mężczyzna nie musiał nic robić, dosłownie, a serce Ginevry najpierw się zatrzymywało, a potem zaczynało galopować. Traciła przy nim cały swój rezon. A teraz jeszcze to.

Nie dość, że ją pocałował – i to jeszcze jak, kompletnie się tego po nim nie spodziewała, to jeszcze wyznał, że chce poznać ją i jej słabości. Prawdziwą ją.

Była głupia, że mu na to pozwoliła. Nie, wróć. Nie tyle co pozwoliłam, co sam to dostrzegł. Na moje nieszczęście, a może szczęście, nie jest idiotą. Jest cholernie spostrzegawczy, zauważył, że to wszystko to maska. Spostrzegł mur, którym barykaduję się od dwudziestu lat i chce go przełamać. Już go zaczyna kruszyć... Nie chcę tego. Ale czy na pewno?

Czy ona rzeczywiście nie chciała, by Erwin Smith zniszczył dwudziestoletni mur, za którym ta się chowała? Całe jej zepsucie, smród, wszelkie sekrety i najgorsze wady? Przecież jak on je zobaczy, będzie chciał ją zabić albo w najlepszym wypadku uzna ją za chodzącą obrzydliwość. Nie będzie w stanie nawet na nią patrzeć, a co dopiero się odzywać. Potraktuje ją jak śmiecia. Nie zobaczy już życzliwości, którą zawsze kierował w jej stronę.

Z drugiej strony chciała, by ktoś ją tak naprawdę poznał, ale ze strachu przed tym coraz bardziej zamykała się w sobie. Grzebała głęboko pod stosami swoich brudów, owijając się nimi jak kokonem. To było jej bezpieczeństwo, jej ostoja.

Jej ratunek.

Co z tego, że coraz bardziej śmierdziała tymi brudami, w których kąpała się od dwudziestu lat? To był jedyny sposób na to, by nie przynosić śmierci tym, którzy umrzeć nie powinni.

Przed oczami stanął jej obraz umierającego Erwina. Umierającego przez nią.

Skuliła się na posłaniu, zaczynając się trząść. Właśnie dlatego musiała to przerwać. By Erwin i pozostali mogli żyć życiem, na jakie zasłużyli. A żeby to zrobić, musiała ich zranić. Odciąć się. Raz na zawsze.

Otuliła się bardziej cienkim kocem i zasnęła niespokojnym snem, w którym pojawiły się trupy, muchy i ich larwy oraz krew.

•·················•·················•

Wstała przed świtem. Pod oczami czuła opuchliznę świadczącą o niewyspaniu. Zamknęła powieki na raptem trzy godziny.

Siedziała nad brzegiem strumienia, przygotowując posiłek. Chwilę wcześniej złowiła cztery średnie ryby za pomocą zaostrzonego kija. Zdrapywała łuski niespiesznym ruchem ostrza, które wzięła ze sobą. Miała kompletnie obojętną minę. Wtedy usłyszała trzask gałązki. Z rękawa dobyła inne, mniejsze ostrze i rzuciła nim za siebie. Usłyszała, jak to wbija się w drzewo za nią. Odwróciła się, dobywając kolejnego. Spostrzegła Erwina stojącego koło namiotu. Po lewym policzku ciekła mu krew z rany od noża. Sam nóż znajdował się nie dalej jak metr od niego, mocno wbity w drewno. Mężczyzna otarł z policzka czerwoną substancję, z rany wypłynęła jej kolejna porcja.

Zapach nieba || AoT Fanfiction || Erwin X OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz