ROZDZIAŁ 11

1.2K 86 30
                                    

    Obserwował ludzi podciągających się, uderzających w worki, podnoszących ciężary. Spoglądał i każdego z nich widział takich, jak na zdjęciu rentgenowskim. Składających się z lśniących, białych części. Wszystkich takich samych. Obnażonych do szpiku kości. A potem mrugał i wszystko znów wracało do normalności. Współwięźniowie nie byli ciekawymi okazami. Nudzili go. Ich mrok był jawny, prosty do odkrycia. A on lubił wyzwania. Lubił to uczucie, gdy wyciągał z kobiety jej najgorsze twarze. Kiedy odkrywał stronę, o jakiej ona nie miała pojęcia, a on wiedział, że istnieje. Wiedział, że każda kobieta ma swoją mroczną stronę. Za to je uwielbiał… i nienawidził.

    Odepchnął się od ściany, powoli podszedł do wiszącego naprzeciw worka treningowego. Zamknął oczy i przeciągnął się. Krew odbijała się coraz szybciej od ścian jego tętnic. Wpatrując się w rozdrapaną fakturę worka przypomniał sobie jak na jego rękach widniały ślady zadrapań. Zsiniałą twarz, białka oczu tak mocno widoczne, jakby zaraz miały wypłynąć z oczodołów. Przypominał sobie ich uśmiech kiedy je uwielbiał oraz krzyki, gdy nienawidził.

    Zamknął oczy i wziął oddech. Twarz kobiety, która go urodziła. Prawy sierpowy, kopniak z obrotu, szum w uszach, wbite paznokcie w fragment worka. Płacz kobiety, której ufał. Lewy sierpowy, prosty cios, chwyt za gardło i symfonia pękających kości. Oczy kobiety, którą kochał. Cios w sam środek worka, siedem uderzeń w żebra, a każde za jeden grzech.

    Otworzył oczy. Nie zmęczył się ani trochę. Wspomniał wszystkie perfekcyjne śmierci, przetasował je niczym karty. Ale chyba żadna z nich nie mogła zaspokoić jego uczuć. Gniewu, zemsty, żądzy. Prawdopodobnie oprócz jednej. Tej, której planu jeszcze nie zdołał stworzyć.

-Zayn Malik, proszony o stawienie się u najbliższego strażnika- rozbrzmiał głos w głośnikach.

    Młody mężczyzna zmarszczył brwi. On? Niespiesznie odwrócił się i wyszedł z sali. Na korytarzu już czekało na niego dwóch strażników. Zmierzyli go oziębłym spojrzeniem. Podszedł do ściany i oparł o nią dłonie. Jeden z strażników zakuł go w kajdanki.

-Twój szczęśliwy dzień, gnojku. Ktoś przyszedł cię odwiedzić- odezwał się drugi.

    Prowadzili go długim korytarzem, później skręcili mijając dzielnicę pełną cel, w tym również jego. Szli prosto do pokoju przesłuchań. Mężczyzna przed nim zatrzymał się i obrócił ukazując przybyłego gościa. Twarz Zayna nie wyrażała nic. „A więc przyszła”.

    Tym razem pokonała drogę do pokoju o wiele szybciej. Już niemal zapomniała jak bardzo bała się tych mężczyzn. Przed drzwiami już czekał Bobby i pączek w jego dłoni.

-A więc to ty- powiedział przeżuwając.- Gratuluję odwagi.

-Dziękuję.

-To był sarkazm, dziecinko- prychnął i wszedł w ukryte drzwi obok.

    Cassie westchnęła i przekroczyła próg pokoju przesłuchań. Usiadła za stolikiem. Na miejscu Zayna. Miała nadzieję, że w ten sposób doda sobie chociaż trochę odwagi. Położyła dłonie na blacie i splotła je nerwowo.

    Nie czekała długo, gdy usłyszała nadciągające kroki i w drzwiach ujrzała strażnika. Mężczyzna skinął jej głową, odsunął się na bok. W tym momencie czuła się jakby tonęła. Nie mogła złapać oddech.

    Uniósł powieki i spojrzał na nią. Długie pasmo światła opadło na część jego twarzy, uwydatniając złoty kolor oczu. Cassie musiała przyznać, że miał przerażające spojrzenie. A w tym jednym określeniu „przerażające” ukrywało się milion innych przymiotników, a każdy z nich nie był w stanie wyrazić oczu Wilka. Miała wrażenie, że mogłaby się w nich zgubić, spalić, utonąć, umrzeć… Zapewne jak jedna z wielu.

Let meOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz