17. Siostrzyczka

4.5K 282 94
                                    

"Listopad: jeden z dotkliwszych wrzodów na dwunastnicy roku."

Julian Tuwim, Jarmark rymów

Równe dwadzieścia lat temu, osiemnastego listopada, urodziłam się ja. Melania Tchórznicka. Ta młodsza siostra. Ta cicha. Ta wycofana. Ta bujająca w obłokach. Ta, która przyszła sama na studniówkę. Przez wiele lat doklejono mi wiele łatek. Zazwyczaj słusznie, czasem nie. I nigdy jakoś wielce mnie to nie obchodziło. Byłam jaka byłam. Po prostu. Aż przyszedł moment, kiedy w swej naiwności pomyślałam, że ktoś tę moją inność uznał za wyjątkowość, a nie skupisko wad. Gorzko się pomyliłam. Jednak dzięki temu nauczyłam się, że nie warto na coś liczyć, oczekiwać, wyobrażać sobie zbyt wiele. Lepiej ograniczać się do tego, co tu i teraz. Tu i teraz miałam chorującą mamę, siostrę walczącą z kryzysem w długoletnim związku, babcię i dziadka, którzy coraz bardziej potrzebowali pomocy przy codziennych obowiązkach. Powinnam też iść za ciosem i skupić się na studiach, chociaż wcale nie było mi łatwo. Dzień za dniem ból na szczęście tracił na sile, wspomnienia na ostrości, a moja skóra stawała się grubsza. Uodporniłam się na szepty za plecami. Samotność przestała mi przeszkadzać. Książki na powrót stały się moimi najbliższymi przyjaciółmi. I tak w monotonii budowanej obojętności przetrwałam ten, przez niektórych nazywany najgorszym, miesiąc roku.

Drzewa za oknem straszyły nagimi konarami, uginały gałęzie pod naporem wiatru i marznącego deszczu. Liście opadły, zgniły, znikły prawie bez śladu... Tak jak moje złudzenia. Spaliłam je na stosie w ogniu rozczarowania. Niech płoną. Niech się spopielą. Niech wszelki ślad po nich zaginie.

W pewnym momencie, na początku grudnia, mogłam z dumą i szczerością rzec, że pozbyłam się złudzeń na dobre. Spojrzałam w oczy profesora podczas wykładu i nie poczułam niczego. Żadnych prądów, iskier, mitycznych motylków w brzuchu. Całkiem przyjemny ten obojętny, neutralny stan. Bez niepotrzebnego bólu, zmartwień, dodatkowych stresów. W połowie
grudnia potrafiłam już śmiać się z własnej głupoty, a nawet nie przejmować tymi głupimi plotkami, które jak szybko się pojawiły, tak znikły. Żaneta Lipowiec chyba wzięła sobie do serca słowa profesora, bo nie odważyła się więcej sprawiać mi przykrości.

Piotr również dał sobie spokój. Widywaliśmy się na korytarzach, wymieniliśmy uprzejmymi powitaniami, poszliśmy w przeciwną stronę. Nie było mi żal, bo impreza w Inferno dobitnie dała mi do zrozumienia, że Piotr rzeczywiście nie jest dla mnie dobrym towarzystwem. A może to ja nie byłam dobrym towarzystwem dla niego. Tak. To już bardziej...

Wraz z grudniem Łódź rozświetlona została tysiącami światełek, co miało nadać jej bardziej magiczny klimat. Być może. Ja go jakoś w tym roku nie czułam, chociaż zbliżał się ten podobno najbardziej magiczny czas w roku. Krótko przed świętami Bożego Narodzenia pewien incydent zburzył ten monotonny spokój i sprawił, że zatarte czasem uczucia wróciły z tą samą siłą.

Gdybym mogła, nie jechałabym tego dnia do Manufaktury po prezenty dla rodziców, dziadków i siostry. Wybrałabym inny dzień, albo chociaż inny środek transportu. Jednak ja jak zwykle wybrałam rower. Marznący deszcz w połączeniu z zepsutymi hamulcami stworzył karkołomny efekt w postaci władowania się prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu. Rower po tej akcji nadawał się tylko na złom. Ja też. Chociaż może nie do końca. Jakoś mnie poskładali, uszłam z życiem. Stłuczone żebra, lekko uszkodzona rzepka w kolanie, podbite oko. Na planie filmowym nie zostałabym lepiej ucharakteryzowana na ofiarę wypadku.

Dziwnym zbiegiem okoliczności policjant, który wówczas przyjechał na wezwanie świadków, miał blond włosy i uroczy uśmiech.

— O, pani Melania, dobrze pamiętam?

— Chyba tak... To pan nie wypisał mi mandatu — mruknęłam w kierunku drzew, leżąc na wznak na noszach. Szyję usztywniał mi upokarzający kołnierz ortopedyczny.

Ramy oczekiwań - Zakończone ☑️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz