Rozdział dziewiąty - Granatowa sukienka

65 5 2
                                    

Zastanawiałem się, która Monika była prawdziwa; ta pakująca się w kłopoty, którą poznałem zaraz po jej przyjeździe, czy ta leżąca z książką na pomoście.
Przez ostatnie kilka dni obserwowałam jak codziennie rano idzie na ten pomost i jak uparcie leży tam i czyta. I wydało mi się, że to nie była prawdziwa Monika. Ta jej spokojna wersja jakby przymuszała się do bezczynności, jakby sama sobie próbowała udowodnić, że potrafi siedzieć i nic nie robić.
Widziałem też jak ciężko przychodziło jej proszenie mnie o zrobienie jej zakupów. To stawało się nawet zabawne; ja pytałem się co jej kupić, a ona za każdym razem prosiła o jajka i chleb. Zastanawiałem się, jak długo wytrzyma na takiej diecie.
- Dzisiaj pojechałabym z tobą - powiedziała w końcu.
Nie spodziewałem się tego... Raczej myślałem, że jak na księżniczkę przystało, w końcu przedstawi mi całą listę żądań...

Przez całą drogę do sklepu pana Kazia widziałem, że chce mnie o coś zapytać, że coś jej chodzi po tej ładnej głowie.
- Co jest, Monika?
- Nie, nic - odpowiedziała zbyt szybko.
Zerknąłem na nią z ukosa, wciąż obserwując drogę i uniosłem znacząco brew.
- Sara wspominała mi coś, że Państwo Pasterczykowie organizują zabawę... - odezwała się w końcu.
- Nie mów, że Sarze udało się wciągnąć cię w te jej misterne plany!? - zawołałem. - Ona co roku myśli, że Pani Hela będzie chciała ją wyswatać.
- A co? Nie próbuje?
- A nawet jeśli, to czy Sara wygląda ci na osobę, która nie poradziłaby sobie z jakimś upierdliwym amantem?
Uśmiechnęła się na te słowa.
- Racja.
Dojechaliśmy pod sklep. Wysiadając, odwróciłem się jeszcze do Moniki.
- To nie znaczy jednak, że masz nie iść na tę imprezę - rzuciłem. - Trochę ruchu dobrze ci zrobi, po tym nieustannym wylegiwaniu się nad wodą.
- Bardzo śmieszne...! - zawołała, udając obrażoną i wyskoczyła z samochodu.
Nie potrafiłem pohamować uśmiechu. Dawno z nikim się tak nie przekomarzałem.
- Poza tym, myślę, że w piątek ściągnę ci szwy, więc na sobotę będziesz jak nowa - dodałem, żeby jeszcze trochę się z nią podrażnić.
Monika zbladła na moje słowa.
- Spokojnie. Nie będę robił tego pierwszy raz.
Kiwnęła głową, ale nie wydawała się przekonana. Czar chwili prysł. Weszła do sklepu, a ja podążyłem za nią, klnąc się w duchu za zbyt długi jęzor.


Nadszedł piątek. Miałem wrażenie, że Monika unikała mnie już od poprzedniego dnia, wiedząc, że dzisiaj ponownie wyciągnę teczkę lekarską.
Dlatego zdziwiłem się, gdy przed południem sama zapukała do moich drzwi.
- Miejmy już to z głowy - zaczęła bez ogródek.
- Dzień dobry - Zaśmiałem się. - Ktoś tu jest bardzo zdecydowany z samego rana...
Monika posłała mi niepewny uśmiech i przestąpiła z nogi na nogę. Wydawała się nieźle zestresowania samą wizją ściągania szfów.
- Monika, spokojnie, to naprawdę pójdzie szybko i wcale tak bardzo nie boli...
- Wiem... wiem, - westchnęła. - Po prostu szwy i wszystko z nimi związane źle mi się kojarzą...
Nie powiedziała już nic więcej, ale oczywiście domyślałem się z czym jej się to może kojarzyć.
- To mam dla ciebie propozycję - zacząłem, szybko podejmując decyzję. - Co byś powiedziała, gdybym te szwy zdjął ci na twoim ukochanym pomoście? Będziesz podziwiać widoki i nawet nie zauważysz jak będzie po wszystkim.
Monika posłała mi ten swój rzadki uśmiech; ciepły i szczery.
- Ale tak można? - zapytała po chwili namysłu.
- A kto nam zabroni? Spokojnie, to nie operacja na otwartym sercu, ale i tak zachowamy wszelkie środki ostrożności.
- Dziękuję... - szepnęła.
Patrzyła na mnie w jakiś taki dziwny sposób, jakby widziała mnie po raz pierwszy. To jej spojrzenie zaczęło mnie krępować, więc odwróciłem się w poszukiwaniu mojej torby.
- Jak chcesz to poczekaj na mnie na pomoście - zawołałem przez ramię. - Ja się przygotuję i zaraz do ciebie dołączę.
Usłyszałem jeszcze oddalające się kroki i już jej nie było. Odetchnąłem. Co jakiś czas wyczuwałem między nami jakieś takie napięcie... żeby nie powiedzieć chemię. Nie wiedziałem co o tym myśleć... za każdym razem zbijało mnie to lekko z tropu.
Miałem wrażenie, że Monika też to wyczuwała.

***

Coraz bardziej nie miałam ochoty na tę imprezę. Przez cały tydzień powtarzałam sobie, że mam prawo się rozerwać, że przy okazji pomagam Sarze, ale stojąc teraz przed lustrem w jedynej letniej sukience, którą tu przywiozłam, nie potrafiłam ponownie docenić słuszności tych argumentów.
Granatowa sukienka z cienkiej dzianiny sięgała nad kolana i była na mnie nieco za luźna. Miałam ją na sobie pierwszy raz. Kupiłam ją, gdy zerwałam z Robertem; to był jeden z elementów uczczenia odzyskanej wolności. Jak szybko się okazało, wolność była złudna, a sukienka wylądowała w szafie. Musiałam złapać ją przez nieuwagę, gdy pakowałam się w pośpiechu. Miała jednak zabudowane plecy i rękawy trzy czwarte, więc idealnie zakrywała blizny. Jeśli nie sukienka, to szorty i sportowa koszulka, pomyślałam, ale szybko odrzuciłam ten pomysł. Czułam, że organizatorzy imprezy nie doceniliby sportowego stroju.
Zerknęłam na zegarek; była już siedemnasta, więc Sara powinna podjechać w każdym momencie.
Założyłam płaskie sandałki. Nie zakrywały blizny, która została mi po wczorajszym ściągnięciu szwów, ale też nie uwidoczniły jej szczególnie. Kolejna do kolekcji...
Uśmiechnęłam się na wspomnienie poprzedniego dnia. Piotr początkowo kojarzył mi się z pancernikiem... z twardym, nieprzyjaznym pancerzem, którego nie dało się przebić. Wczoraj jednak, proponując, że ściągnie mi te durne szwy na pomoście, pokazał, że daleko mu do tego ohydnego ssaka. Kim jednak był? Tego nie potrafiłam jeszcze stwierdzić...
A samo ściąganie szwów nie było tak bezbolesne jak zapewniał Piotr, ale otoczenie zdecydowanie łagodziło związane z tą sytuacją stres i złe wspomnienia. Po prostu zacisnęłam zęby na własnej pięści i wbiłam wzrok w szczyty Tatr.
Z rozmyślań wyrwała mnie moja dzwoniąca komórka. Zerknęłam na wyświetlacz. Widząc, że to Sara, ruszyłam do drzwi. Pewnie podjeżdża właśnie pod dom Piotra...
Już lecę! - zawołałam, odbierając telefon.
- To świetnie... - Sara zaczęła, dziwnym tonem.
Stanęłam w drzwiach. Coś mi nie pasowało.
- Co jest, Sara?
- Wiesz co, kochana, ja tu od kilku godzin pomagam Panu Januszowi z oświetleniem na imprezę... Myślałam, że zdążę jeszcze wrócić i się przebrać, ale nie dam rady...
Milczałam, czekając na puentę tej opowieści. Czułam, że Sara tak łatwo nie odpuści i wbrew pozorom, nie spędzę wieczoru w spokoju na kanapie pod kocykiem.
- Ale nie martw się! - zawołała wyraźnie zadowolona z siebie. - Już ci załatwiłam transport.
- Sara... - westchnęłam.
- Piotr też jedzie na imprezę i powiedział, że chętnie cię zawiezie. Tak naprawdę jak z nim przed chwilą rozmawiałam, to właśnie wychodził, więc lepiej się spiesz!
- Chyba żartujesz! - zawołałam oburzona jej pomysłem, ale, jak się okazało, wołałam w przestrzeń, bo Sara, z pewnością z premedytacją, zakończyła już rozmowę.
Przełknęłam przekleństwo, które cisnęło mi się na usta i zerknęłam zrezygnowana w lustro.
- Dasz radę - szepnęłam do swojego odbicia i ruszyłam na spotkanie z niedoszłym pancernikiem.

***

W chwili gdy zobaczyłem ją idącą ku mnie w tej obcisłej sukience i rozwianych włosach, zdałem sobie sprawę, że jestem w tarapatach. Coś ścisnęło mnie w brzuchu, a to ciągłe rozdrażnienie i wściekłość na cały świat, które odczuwałem, od kiedy przyjechałem tu rok temu, gdzieś uleciały. Cieszyłem się na samą myśl, że spędzę z nią kilkanaście najbliższym minut w samochodzie. Tylko nie szczerz się zbytnio, durniu!
Szła szybko i pewnie i tylko lekki rumieniec świadczył o tym, że była zdenerwowana. Tym razem, domyśliłem się, ta złość nie była skierowana przeciwko mnie. Wyjątkowo.
Jak tylko Sara zadzwoniła do mnie i zaczęła przedkładać swój pomysł na dojazd Moniki na imprezę, wiedziałem, że sama zainteresowana nie będzie zadowolona z planu pomysłowej pani mechanik.
- Nie mówiłeś, że wybierasz się do Pasterczyków? - zaczęła bez ogródek.
- Nie pytałaś.
Spojrzała na mnie, nieco zdziwiona moją odpowiedzią, po czym wzruszając ramionami wsiadła do auta.
- Tak naprawdę nie wiedziałem czy pojadę - zacząłem tłumaczyć, odpalając silnik.
Początek naszej rozmowy chyba nie był najlepszy, a nie chciałem, żeby cały wieczór przebiegał w jakiejś napiętej atmosferze...
- Miałem jechać do pacjenta pięćdziesiąt kilometrów stąd, ale wizyta została odwołana...
- W każdym razie dziękuję ci bardzo, że zgodziłeś się mnie zawieźć. - Monika też wyraźnie nie chciała się kłócić.
- Czeka nas wydarzenie roku, jeśli nie kilku lat, w Leśnianach. Każdy musi to zobaczyć.
- Oczywiście - odparła z uśmiechem, ale czułem kpinę w jej głosie, taką samą jak w moim zresztą. - Bardzo jestem ciekawa tej stodoły pana Janusza...
- Zobaczysz ją za około dziesięć minut.
Reszta drogi minęła w ciszy, ale ciszy przyjemnej, przyjacielskiej.
Monika otworzyła okno w drzwiach pasażera i zamknęła oczy. Wiatr rozwiewał jej włosy, a ja udawałem, że nie zauważam jak pojedyncze kosmyki muskają moje ramię.

Sekrety DrzewOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz