Prolog

1.8K 326 1.1K
                                        

Kolacja wigilijna powoli dobiegała końca. Po tym, jak ze stołu zniknęła wielbiona przez Josefinę zupa migdałowa, a Héctor skończył wygłaszać peany o soczystości pieczonego indyka, przyszedł czas na turrón. Po podzieleniu się nugatem ze Ruizami, którzy gościli u nich tego wieczora, rozmowa w bawialni zeszła na błahe tematy. Konwersację ubarwiały żarty Javiera Ruiza. Stary kawalarz, nic się nie zmienił od kawalerskich czasów, pomyślał Héctor, nalewając do kieliszków białego wina pochodzącego z jego winnicy.

— Napijmy się. — Álvarez uniósł kieliszek. — Obyśmy w przyszłe święta również spotkali się w takim gronie.

— Albo większym — odezwała się Josefina, spoglądając sugestywnie na siedzącą po prawej stronie swojego męża Beatriz. — Bóg jeszcze pobłogosławi wam synem. Chyba nie macie na sumieniu grzechów, za które Pan pokarał was brakiem męskiego potomka.

— Josefino... Nie bądź nieprzyjemna — bąknął Héctor na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli jego niski głos. Słowa żony go zażenowały. Dobrze wiedział, że nie przepada za towarzystwem jego przyjaciół, lecz to nie był powód, by poruszać tak drażliwy dla nich temat.

— Pogodziliśmy się z tym, że mamy tylko Anę. Ona jest dla nas wystarczającym szczęściem — rzekł dobitnie Javier, chwytając drżącą dłoń Beatriz, którą ukryła w fałdach sukni.

Zapadła krępująca cisza, którą przerwało pojawienie się służącej. Starsza kobieta przyodziana w czarny strój przepasany białym fartuszkiem zawiadomiła o tym, że ktoś przybył przed wejściowe podwoje. Ta wieść zaskoczyła Héctora, który nie spodziewał się kolejnych odwiedzin. Z niechęcią odstawił kieliszek na stół, po czym przeprosił swoich gości na chwilę i ruszył za pokojówką.

Miał nadzieję, że żaden z siedmiu braci Josefiny z przyzwyczajenia nie zabłąkał się do jego rezydencji. Co roku krewni żony zjeżdżali się tutaj, by wspólnie celebrować ten dzień. Tym razem jednak z powodu chwilowego konfliktu każdy pozostał w swojej hacjendzie, z czego był wielce rad. Po cichu liczył na to, iż te niedomówienia przerodzą się w coś poważniejszego, co zakończy tradycję jadania wigilii pod jego dachem. W taki dzień jak dziś żałował, iż został prawie sam na tym świecie. Jego matka odeszła do Pana, gdy liczył sobie kilkanaście wiosen, ojciec zaś zmarł dwie dekady temu. Umarł niedługo po tym, jak jego starszy brat Carlos wyruszył w nieznane, pozostawiając po sobie tylko list, w którym napisał, by go nie szukano. Javier Ruiz poniekąd zastępował mu brata, dlatego też nie miał oporów przed tym, aby zaprosić go tego wieczoru z rodziną. Wolał spędzić ten radosny czas z nimi niż z przekrzykującymi się bliskimi Josefiny. Wigilia tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku była dla niego najszczęśliwsza, odkąd się ożenił.

***

Adele, zmęczona całodniowym ganianiem za rozochoconą gromadką dzieci, ułożyła się wygodnie w fotelu i obserwowała swoich podopiecznych spod przymykających się powiek. Tego wieczoru przyszło jej sprawować pieczę nad czwórką dzieci, albowiem prócz potomstwa Álvarezów w pokoiku dziecięcym znajdowała się także córka Ruizów.

Oczy siwowłosej niani otwierały się coraz rzadziej, aż w końcu okrągłe okulary zsunęły się jej na nos, a z wysuszonych ust wypełzło ciche pochrapywanie. Zasnęła, marząc o kubku kawy i polvorones, świątecznym przysmaku, którym uwielbiała sobie osładzać gorycz czarnego napoju.

— Chyba śpi — powiedział cicho David, pierworodny syn Héctora i Josefiny. Wtem przy jego boku pojawił się młodszy brat. Rafael pokazał zrzędliwej niani język, lecz ta nawet nie drgnęła.

— Tak, śpi — potwierdził i pognał do patery ze słodkościami. Swoją ucztę postanowił rozpocząć od ciasta, którego jeszcze wcześniej nie próbował.

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz