XXXIII. U kresu pewnych spraw

603 187 765
                                    

Héctor i Rafael przybyli do Sewilli w połowie lipca. Enrique z radością powitał w swym domu szwagra i siostrzeńca. Antonia podzieliła entuzjazm męża. Na powitalnej kolacji jednak nie mogła się powstrzymać i zapytała, jak się ma budowa oranżerii. Héctor lakonicznie odparł, że wszystko zgodnie z planem. Nie zamierzał rozwijać podobnych tematów, bo by jeszcze wpędził Enrique w niemałe kłopoty, jakim bez wątpienia były kaprysy małżonki. Ani też myślał opowiadać Josefinie o tym, cóż zmieniło się w domostwie jej brata. Gdy tylko oni na coś się decydowali, czy to z powodu coraz nowszych uzgodnień, postępującej mody czy po prostu kaprysu Antonii, ta zaraz czuła się w obowiązku dorównać tym andaluzyjskim standardom.

Dowiedział się też, że uczucie Gabriela do tamtej dziewczyny, w której podobnież się zakochał, bo podczas ich ostatniego spotkania w pięknych słowach wyrażał się o jakieś ubogiej niewieście, nie przetrwało. Héctor zerknął na osowiałego młodzieńca. Żal mu go było. Nie odzywał się za wiele, a jak już coś powiedział, to się wielce jąkał. A jeszcze kilka miesięcy temu zdawało się, że poprawiły się jego umiejętności wysławiania się.

Obok niego zasiadywał Rafael. Ten także zdawał się nieswój. Ospale dźgał kawałek ryby, usta zaś trzymał z dala od wina. Wtem Enrique zagadnął Héctora, skupiając jego uwagę na sobie. Ferrer wspomniał o polowaniu. Ustalili terminy, pomówili o broni i o zwierzynie. Enrique dodał też kilka anegdot ze swojego doświadczenia z ptactwem. Kolację zwieńczyła salwa śmiechu z dowcipu Héctora.

Rafael się jednak nie roześmiał. Po wieczerzy przeszedł się po rozległej posiadłości wuja. Hacjenda wprawiła go w zachwyt. Białe ściany ciasno przylegających do siebie budynków zdawały się lśnić w ciemności. Łukowate wejścia ozdabiały płytki azulejos. Kwiaty pomarańczy i jaśminu obrastały mury posiadłości w części, w której mieszkali Ferrerowie, zaś pozostałych okien nie okalał nawet bluszcz.

Noc była tu ciepła niczym wczesnojesienny dzień w Madrycie. Na tyłach ujrzał parobków, którzy grali w tute*. Podszedł do nich. Ci gotowi byli porzucić karty, ale powiedział im, by sobie nie przeszkadzali i że tylko popatrzy na ich rozgrywkę. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

— Pomówimy? — zapytał Héctor. Weszli w głąb ogrodu oliwnego. Starszy szedł wyprostowany, dłonie zaś splatał za plecami. — Wiem, że przejmujesz się Aną. Matka powiedziała mi, że wcale nie spodziewa się dziecka, ale jesteście jeszcze bardzo młodzi...

— Nie — przerwał Rafael, wiedząc, cóż rodziciel próbuje powiedzieć. — Padre nic nie rozumie... — westchnął. Zawiesił nisko głowę. Świadomie nadepnął na wątłą gałąź w nadziei, że chrzęst rozładuje rosnące napięcie. — Ana nigdy nie urodzi dziecka. Nigdy. Doktor nie daje jej na to żadnych szans — wyrzucił z siebie.  — Jak mam o tym powiedzieć mamie? Ona już i tak nie lubi Any, a gdy dowie się, że... — Nie miał już sił, aby kolejny raz przeciskać tę wieść przez gardło. — Całkiem ją znienawidzi.

Héctor zamilkł. Nie spodziewał się takich wieści. Trudno było mu cokolwiek odrzec. Parł niestrudzenie naprzód, nie dając nic po sobie poznać, jakby słowa syna wcale go nie wzruszyły. Kiedyś nauczył się skrzętnie ukrywać swoje emocje. Nie obnosił się z nimi, jakby w ogóle nie istniały. Gdyby mógł, wyzbyłby się ich bez zbędnego sentymentu. Nie potrzebował ich do tego, by prowadzić intratne interesy, ba, tylko mu przeszkadzały. Chciał być godny swojego ojca. A on nie wykazywał się ludzkimi uczuciami. Sam jednak nie potrafił. Cichy smutek rozgościł się w jego sercu.

— Beatriz modliła się o Anę osiem lat. Może nie wszystko stracone — powiedział po chwili ciszy, w której trawił to, co ogłosił mu syn. Nie spodziewał się, że sprawa jest aż tak beznadziejna. 

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz